poniedziałek, 13 czerwca 2016

Pamięć.....

....dobrodziejstwo czy przekleństwo?
Pamięć działa w obie strony. Czasem pomaga uniknąć raz popełnionego błędu, ale nie wszystkim. I nie zawsze. No ale to chyba nie wina pamięci jako takiej, ale rzecz indywidualna każdego osobnika, bez względu na płeć. 
Niestety wciąż przekonuję się, że zbyt wiele rzeczy pamiętam, co mi wcale 
a wcale nie ułatwia  życia.
Od pewnego czasu pracuję nad doskonaleniem "pamięci wybiórczej" czyli nad pamiętaniem tylko tego co miało  pozytywny wpływ na moje  ego, budziło
zachwyt lub radość. Utkam z tego wszystkiego kolorową, pamięciową mozaikę, którą można przywołać w chwilach gdy dochodzę do smętnego wniosku, żżycie  mało radosne jest.
O tym, że mam lekkiego świra to już wiecie. 
Być może, że część z Was zauważyła, że mam nieco dziwne spojrzenie na 
świat- ktoś kiedyś orzekł, że mam prymitywne spojrzenie na świat, ktoś
bardziej życzliwy określił, że spoglądam na świat jak impresjonista, że
zbieram po prostu wrażenia. Być może- zgadzam się ze wszystkim.
Mój ukochany mąż, gdy się gdzieś wybieramy, wpierw szczegółowo studiuje
trasę ( co do kilometra), potem stara się znalezć jak najwięcej informacji o
miejscu do którego jedziemy. To takie informacje jak co i dlaczego należy
zobaczyć, co kto wybudował, itp.
Jeżeli gdzieś jezdziłam sama, dostawałam do ręki kartkę z dokładnie 
rozpisaną trasą, podaną  dokładnie ilością kilometrów dzielącą kolejne
miejscowości, z uwagami gdzie mam nabrać benzynę, jak  przejechać przez
mijane miasta, gdy nie ma obwodnicy. Dobre, ale nudne.
A ja - wolę gdy miejsce do którego jadę jest"ziemią tajemniczą"-wystarczy
mi informacja ile w sumie km trzeba pokonać i ogólne warunki typu:
warunki mieszkaniowe, plaża ładna/kiepska, jest gdzie i co zjeść.
Najczęściej staram się natomiast zakupić jakiś plan danego miejsca i okolic,
ale do korzystania dopiero na miejscu- żeby nie zabłądzić.
O wszelkich zabytkach czytam dopiero po ich obejrzeniu.No mam  taki feler.
A na miejscu - zabytki to ostatni punkt mego programu- wpierw muszę
poczuć, w pewien sposób zrozumieć dane miejsce. 
I tym sposobem, gdy opowiadam komuś o swym pobycie w Wenecji, 
zapewne nie zbieram pochwał od "rasowych turystów".
Bo dla mnie Wenecja to ta chwila, gdy płynąc statkiem na horyzoncie 
dostrzega się "coś" - nieregularną  linię, która z każdym pokonanym
kilometrem zmienia swój kształt, dąży do trójwymiarowości. 
I wreszcie zaczyna przybierać kształt miasta. I już wiesz, że to domy, a te
wysokie wieże to zapewne należą do kościołów.
I jest taki moment, gdy czujesz się jak w teatrze, gdy rozsunięta całkiem
kurtyna ukazuje nam cudną, teatralną dekorację - miasto.
I wtedy masz ochotę cofnąć się do tyłu i znów przeżyć tę zamianę cienkiej
linijki "czegoś" w miasto. 
Wenecja- to Wybrzeże Słowiańskie z tłumem ludzi skołowanych,umęczonych
upałem, plątających się wśród kramów pełnych kolorowej tandety.
Wenecja- to przejażdżka Wielkim Kanałem, wzdłuż którego stoją piękne,
zabytkowe pałace, to panna młoda w sukni ślubnej na balkonie jednego
z hoteli i obejmujący ją mężczyzna, to gondole płynące, lub cumujące przy
brzegu, kołyszące się na fali, to kawiarenki nad samym brzegiem Wielkiego Kanału. 
Wenecja to również ciche, puste uliczki, domy z zawilgoconymi ścianami,
pokrytymi pleśnią, mury obłażące z tynku, zalane wodą progi już  
nieczynnych, zabitych deskami bram, to smutek przemijania.
Wenecja - to targ rybny i refleksja- że też ludzie jedzą te stworzenia-
omułki, krewetki, ośmiornice i różne inne stwory, których nie znam.I te
kolorowe ryby -zapewne w wodzie były jeszcze ładniejsze. Szkoda mi ich.
Wenecja - to okazjonalna wystawa rzezby Canovy. To wystawa, na której 
jesteś zaledwie  kilka  centymetrów od rzezb, oglądanych dotychczas
jedynie na fotografiach. 
To zachwyt i jednocześnie niedowierzanie jak można tchnąć życie w kamień.
I gdy sobie uzmysłowisz, że Canova nie żyje już od 1822 roku, to dreszcz 
Cię przechodzi -głównie z zachwytu, że jego dzieła nadal żyją
I stoisz tu i kontemplujesz każdy centymetr  rzezby, a tak naprawdę 
zdychasz z chęci objęcia każdej. Jedną ukradkiem, leciutko, wierzchem
dłoni pogłaskałam. Głupie, wiem.   I niedozwolone.
Wenecja- to druga wystawa-tym razem rysunków Picassa. 
Oglądam z zaciekawieniem i z jakimś żalem, że człowiek prowadzący tak 
pięknie kreskę ,zaczął malować coś, co przynajmniej do mnie, nijak nie
przemawiało i nadal nie przemawia. 
Wenecja -to również rozczarowanie wieloma wielkimi i uznanymi obrazami,
które zdają mi się "wylizane" i jednocześnie zbyt barwne.
Wenecja - to zachwyt architekturą i tęsknota by znów tu  wrócić. 

Stambuł - zawsze będzie mi się kojarzył  z jazdą autokarem z Burgas.
Granicę bułgarsko-turecką przekraczaliśmy b.póznym wieczorem. Celnicy
trzymali nas na granicy strasznie długo, bo....oglądali mecz. 
A potem przez całą drogę towarzyszył nam na niebie sierp księżyca i
gwiazdka, a po głowie kołatała się stara piosenka o księżycu zakochanym 
w małej gwiazdce
Stambuł - to miasto, które chyba nigdy nie śpi. To kawiarnie czynne w nocy,
w których nie spotkasz nawet pół kobiety, pryzma arbuzów, którymi
handluje młody Turek, to wreszcie monotonna, męcząca muzyka, która
przywodziła mi na myśl taniec brzucha.
Stambuł- to obłędny upał, choć słońca na niebie nie uświadczysz, to 
straszliwy harmider samochodowych klaksonów, to ulice z cudownymi
stanowiskami czyścibutów, ozdobionych  złocistymi dzwonkami, pełnymi 
różnych akcesoriów i do tego on-czyścibut z miną księcia udzielnego.
Stambuł to również Wielki Bazar, w którym można się bez trudu zagubić,
to małe sklepiki z obłędną wręcz ilością towaru, aż masz wrażenie, że
to wszystko zaraz na ciebie spadnie i utoniesz w  złocie, cennych
kamieniach, przywalona różnymi rzezbionymi figurkami, zamotają cię 
cudne dywany lub jedwabie. Albo nagle zakonserwują  cię wszystkie
przyprawy świata lub kołkiem stanie twe serce już od samego zapachu
świeżutko upalonej i zmielonej na pył kawy. 
I ogłupiała z nadmiaru kolorów i różnorodności wchodzisz do malutkiego
sklepiku, dostajesz oczopląsu od widoku biżuterii, a właściciel skacze 
koło ciebie jakbyś była kimś arcyważnym i chłopak biegnie po aromatyczną,
mocną herbatę a ty mierzysz po trzy pierścionki na raz i nerwowo
liczysz w pamięci kasę. 
Stambuł to hagia  sophia, której uroda była akurat przyćmiona remontem,
to smukłe wieżyczki minaretów i ozdobne kopuły meczetów i głos muzeina-
z taśmy;)
Turcja to miejsce, do którego zawsze wracam z przyjemnością, nawet gdy 
to tylko nadmorski kurort. To palmowe aleje, pięknie kwitnące krzewy,
góry schodzące miejscami stromo do morza, to morze - bardzo kolorowe-
z wszystkim odcieniami zieleni i błękitu , złociste o zachodzie słońca.
A skoro jesteśmy przy morzu - każde jest piękne i każde ma nieco inne
oblicze.  
 Śródziemne -zawsze kojarzy mi się z zielenią, gdy patrzysz w jego toń,
jest też złociste o pewnej porze dnia. Stalowe wieczorem i jak płynny
ołów przy złej pogodzie. Bywa też w niektórych miejscach w barwie
królewskiego błękitu i wtedy chwilami skrzy się srebrem.
Każde morze daje mi moje dwie ulubione rozrywki - kilometrowe spacery
jego brzegiem lub typowe  "nicnierobienie", czyli leżenie lub siedzenie
i wpatrywanie się w dal- odpływają wtedy wraz z falami wszystkie myśli-
i te głupie i te mądre- to rodzaj medytacji. 
Dziwne czasem te moje wspomnienia - większć pobytu mogę określić
lakonicznym stwierdzeniem "fajnie było" i kilkakrotny pobyt w Bieszczadach
sprowadza się do odczucia niezmiernej żałości na widok resztek domów
Łemków i do chwili gdy siedziałam  na łące wśród pasących się koni i
straszliwie się bałam, bo podchodziły coraz bliżej.
Bieszczady to również zapach łąk i duże odległości  i odpoczynek na łące
nagrzanej słońcem, pełnej uwijających się owadów, ich lekkie brzęczenie
i dochodząca z oddali ballada Stinga.
Bieszczady to spacery z moim psem, który ciągnął mnie pod górę i
wynajdywał ciągle płyciutkie  strumyki, a na drodze obwąchiwał z wielką
lubością rozjechane i wyschnięte truchła ropuch.
I z takich właśnie okruchów pamięci chcę mieć ochronną pamięciową mozaikę.