piątek, 30 stycznia 2015

Pięć minut

Podobno pięć minut może odmienić człowiekowi całe życie. Nie jestem wcale tego
pewna.
Mam jednak wrażenie, że w życiu każdego z nas jest sporo takich pięciominutówek.
Najczęściej są one dość oddalone w czasie, o niektórych zapominamy i stąd wrażenie,
że wystarczy  pięć minut by albo wszystko padło na łeb i szyję, albo by nas przyprawiło
o stan euforii.
Ewa była typową panienką "z dobrego domu". Zawsze była dobrą uczennicą, a okres
pokwitania nie wprowadził do jej psychiki bałaganu i buntu.
Nie paliła po kryjomu papierosów, nie piła  alkoholu, w domu nie kłamała. Rodzice nie
mieli z nią żadnych kłopotów. Maturę zdała bez problemu.
Zastanawiała się dość długo nad wyborem kierunku studiów - ogromnie lubiła biologię
i była zdecydowana by obrać ten kierunek studiów.
Rodzice wcale nie byli tym pomysłem zachwyceni - nie bardzo wiedzieli co Ewa będzie
robiła po ukończeniu studiów.
Gdy Ewa składała  dokumenty na uczelni i gdy rozmawiała w dziekanacie z jedną z pań,
do dziekanatu wszedł któryś z wykładowców - chwilę się przysłuchiwał rozmowie,
potem spojrzał Ewie  w oczy i wspaniałym, radiowym głosem zapytał - "lubi pani
zwierzęta? Bo jeśli tak, to może wybrałaby pani weterynarię?"
Nim Ewa zdążyła odpowiedzieć skinął wszystkim głową , powiedział "no to lecę" i
wyszedł. A kto to był ?- zapytała Ewa. Jedna z pań uśmiechnęła się - to był profesor S.
z weterynarii. Miłośnik zwierząt i pięknych kobiet . No to ciekawe do jakiej grupy
mnie zaliczył -  śmiejąc się powiedziała Ewa. I nie zastanawiając się dłużej złożyła
dokumenty na weterynarię. To było te 5 minut, które wpłynęły na jej dalsze życie.
Egzamin na uczelnię Ewa zdała bez problemu, również bez problemu zaliczyła
pierwszy semestr. W następnym semestrze miała znacznie częstszy kontakt z profesorem
S. i .....zakochała się w nim.
Miłośnik zwierząt i pięknych kobiet w niczym nie przypominał Adonisa - niewysoki, z wyhodowanym niewielkim brzuszkiem i lekko przerzedzonymi blond włosami był bardzo sympatycznym facetem, ale z pewnością nie był urodziwy. I raczej nie podrywał swych
studentek. Ale podobno  Amor z lekka niedowidzi i śle swe strzały na oślep.
Oczywiście Ewa nie powiedziała żadnej z koleżanek, że się  zakochała w panu S. Cały
czas kombinowała jakby  upolować  pana S. na osobności. Pod koniec drugiego semestru
nadarzyła się okazja - profesor S. miał popołudniowy dyżur w klinice zwierząt -
Ewa pożyczyła od swej ciotki psa i pojechała do kliniki jako klientka. Gdy wreszcie
nadeszła jej kolej i weszła z  psem do gabinetu, pan profesor S. był zdziwiony i nieco
ucieszony. Gdy Ewa usadziła psa na stole a pan S. zapytał się co psu dolega, Ewa lekko
się jąkając i czerwieniąc odpowiedziała- "psu nic, tylko muszę to panu powiedzieć - ja się
zakochałam w panu. Wiem, że jest pan żonaty, ale to nic i tak pana kocham".
Pan B. stał z szeroko otwartymi oczami i zastygłym na ustach uśmiechem. Podszedł do
Ewy, delikatnie objął ją ramieniem i powiedział: "od blisko roku jestem po rozwodzie. Jak
mogłaś się zakochać w takim starym facecie jak ja? Przecież mnie nie znasz!
A jak poznasz to ci miłość przejdzie. Poza tym jesteś moją studentką, nie możemy się
nigdzie na mieście spotykać, bo będzie afera". No to ja rzucę studia -Ewa natychmiast
znalazła rozwiązanie. Pan S. ostro zaprotestował - co to, to nie- nie ma mowy!
Musisz studiować nadal". Ewa popatrzyła smutnym wzrokiem na pana S. - i zapewne
coś to spojrzenie  wyrażało, bo pan S. zaproponował Ewie, by w czasie wakacji pomagała
w gabinecie weterynaryjnym jego kolegi. Pan S. przyjmował tam  dwa dni w tygodniu.
Stwierdził, że to będzie pieczenie  dwóch pieczeni na jednym ogniu - Ewa zdobędzie za
jednym zamachem większą wiedzę z  zakresu weterynarii i będzie miała okazję poznać
jakim to okropnym człowiekiem jest pan.S.
Pierwszy rok studiów Ewa zaliczyła i rozpoczęła pracę w prywatnym gabinecie. Goliła
psie łapy, asystowała przy operacjach, sprzątała, sterylizowała narzędzia, porządkowała
kartotekę- ogólnie była na stanowisku przynieś, podaj, przytrzymaj. Pracowała codziennie
od godz. 16,00  do 20,00 a jeśli była jakaś operacja to i znacznie dłużej. Przy drobnych
zabiegach asystowała tylko Ewa, gdy operacja była poważniejsza obaj panowie operowali,
a jej zadaniem było notowanie wszystkiego co się działo, podawanie tego, co było poza
zasięgiem rąk lekarzy a potem sprzątanie. Raz nawet dostąpiła zaszczytu założenia kilku
szwów.
I jakoś niespecjalnie się plan pana S. powiódł  -Ewa wcale się nie odkochała, za to pan S.
zorientował się, że ta cicha, zorganizowana i bystra dziewczyna coraz więcej mu się
podoba. Pan S. zaczął o siebie bardziej dbać -skrócił zbyt długie włosy, dzięki czemu
zyskały na wyglądzie, zaczął pływać i w krótkim czasie okazało się, że  spodnie są
zbyt luzne.
W drugiej połowie  sierpnia pan S. był już lekko zadurzony w Ewie. Gdy wychodzili
póznym wieczorem z gabinetu zaczął odprowadzać Ewę do domu, twierdząc, że musi
zażyć nieco ruchu. Aż pewnego dnia zaproponował, by Ewa razem z nim pojechała
w weekend na przyjęcie do jego przyjaciela, leśniczego. Ewa omal nie rzuciła mu się
na szyję z radości, ale opanowanym głosem zapytała, czy jej towarzystwo nie narobi
mu kłopotu. Pan S. zapewniał, że nie, absolutnie, a przyjaciel i jego żona to bardzo
mili ludzie.
I tym sposobem , w piątkowy wieczór, po zamknięciu gabinetu, pan S. zapakował
Ewę i jej torbę podróżną do samochodu i pojechali.
W drodze głównie rozmawiali o różnych dziwnych przypadkach weterynaryjnych.
Na miejscu wylądowali około godz. 23,00.
Gospodarz leśniczówki i jego żona  byli bardzo serdeczni i Ewa odniosła wrażenie, że
dobrze wiedzieli o jej istnieniu. Zostali zakwaterowani w dwóch sąsiadujących ze sobą
pokojach, które były połączone drzwiami.
W drzwiach od strony pokoju Ewy tkwił klucz, a pod nimi stała toaletka.
Ale te szczegóły Ewa dostrzegła dopiero następnego dnia rano. Była bardzo zmęczona
i wieczorem padła niczym mucha.Spała spokojnie i długo - gdy się ocknęła dochodziła
już dziesiąta. Trochę jej było wstyd, że tak długo spała.
I wtedy postanowiła odsunąć toaletkę spod  drzwi i zajrzeć do pokoju pana S. Jak
pomyślała  tak zrobiła. Toaletka była lekka, drzwi nie były zamknięte na klucz i po
chwili znalazła się w pokoju pana S. Obiekt jej uczuć spał w najlepsze. Ewa cichutko
podeszła do jego łóżka i ukucnęła przy łóżku. Ale kucanie to mało wygodna pozycja i
Ewa wstając straciła równowagę i by nie upaść chwyciła się krawędzi łóżka.
I wtedy pochwyciła ją  ręka pana S. W efekcie Ewa usiadła na brzegu łóżka i natychmiast
znalazła się  w objęciach swego profesora.
I ten człowiek, w którym Ewa miała się odkochać trzymał ją w swoich objęciach i bardzo
delikatnie całował jej twarz,oczy, szyję, ręce.
Wiesz, -szepnęła Ewa - gdy śpisz wyglądasz jak dziecko. I cudownie całujesz, całuj mnie
tak zawsze, dobrze?
I nigdy nie mów, że jesteś stary- ja nie lubię tych młodych napalonych palantów, którym
ręce latają z chęci rozebrania mnie  i przelecenia.
Pan S. uśmiechnął się i wyszeptał - ja też mam ochotę cię rozebrać- ale nie tutaj. Idz
pierwsza do łazienki. Możesz na dół zejść w piżamie, albo się ubrać.
Ewa poszła do łazienki a potem ubrała się w dres. Dobrze wiedziała, że wygląda w nim
super. Był w lodowato błękitnym kolorze. W kuchni czekał na nich przy zastawionym
stole pan Jacek- gospodarz leśniczówki. Jego żona była na wybiegu saren.
Ewa zaczęła przepraszać, że tak długo spała, ale pan Jacek powiedział, że on się bardzo
cieszy, gdy goście długo śpią, bo to znaczy, że im tu dobrze.
Po śniadaniu poszli do zagrody saren, potem w dwa motocykle wyruszyli na objazd  lasu.
Pan Jacek i jego żona bardzo uważnie przypatrywali się Ewie, czuła się niemal jak na
cenzurowanym. A jednocześnie byli bardzo mili i serdeczni.
Ten dzień był ich dwudziestą rocznicą ślubu i w planie było spotkanie z resztą
znajomych w pobliskim  zajezdzie, w którym  pan Jacek zamówił uroczysty obiad.
Nie chciał by w tym dniu żona stała przy kuchni. Ewa była niewątpliwie  atrakcją tego
spotkania, a pan S. przedstawił ją swoim pozostałym znajomym jako swą przyjaciółkę.
Gdyby nie kilka wypitych kieliszków wina, pan S. najchętniej powróciłby już do
Warszawy.
Tę noc spędzili już w jednym pokoju - mieli sobie bardzo wiele do powiedzenia i kilka
spraw do przedyskutowania. Pan S. powściągnął chęć rozebrania Ewy, która się do
niego tuliła i oddawała każdy pocałunek.
Pan S. oświadczył, że będą tylko wtedy razem, jeżeli Ewa zdecyduje się zostać jego żoną.
I uważa, że Ewa powinna koniecznie studiować, ale może jednak zmieni kierunek, np. na biotechnologię, bo po tym kierunku zawsze znajdzie pracę, a jeżeli będzie "dobra" to
z pewnością zostanie na uczelni. Wg niego praca weterynarza jest dla kobiety zbyt ciężka.
Ewa się obruszyła- to dlaczego mi w dziekanacie zaproponowałeś właśnie weterynarię?
Bo miałem ochotę do  ciebie zagadać, a to było jedyne co mogłem tam powiedzieć.
A Ewa ze śmiechem zapytała- a do której grupy mnie zakwalifikowałeś wtedy - do
zwierząt czy do pięknych kobiet? Do obu, moja droga, do obu- odpowiedział.
Rodzice Ewy nie byli zachwyceni pomysłem, by Ewa wyszła za mężczynę, który był
od niej 18 lat starszy a do tego rozwiedziony.
Ale Ewa postawiła sprawę jasno - albo ten zostanie jej mężem albo rzuci studia,
podejmie pracę i się wyprowadzi z domu. W końcu jest wszak pełnoletnia.
Największy dylemat miała matka Ewy, bo jej przyszły zięć był od niej zaledwie o trzy
lata młodszy i nie bardzo wiedziała jak ma się do niego zwracać. Ojciec Ewy nie miał
takiego dylematu, wypił z zięciem bruderszaft.
Ślub był cywilny, bez wesela, tylko obiad w restauracji. Miesiąc miodowy odłożyli na
następne wakacje. Ewa dla wygody pozostała przy swoim panieńskim nazwisku aż do
chwili uzyskania dyplomu z biotechnologii.
Potem  wyjechała na stypendium podyplomowe zabierając oczywiście ze sobą męża.
Pan S. nie widzi świata poza swą żoną i córeczką, którą Ewa urodziła mając 34 lata.




Czego unikam

Mam wrażenie, że każdy z nas  unika w  życiu pewnych sytuacji - tyle tylko, że
tych, których ja unikam - mało kto unika.
Bo ja  nałogowo unikam bywania na : ślubach, weselach i pogrzebach.
W ciągu całego życia byłam raptem na pięciu weselach, w tym jest i wesele mojej
córki, pewnie  na piętnastu ślubach , wliczając to ślub córki i własny,oraz na "nastu"
pogrzebach.
Pierwsze wesele , na którym byłam, pamiętam niestety do dziś. Miałam wtedy
13 lub 14 lat i byłam na wakacjach w Szczyrku.
Córka właścicielki domu, w którym wynajmowaliśmy pokój, moja rówieśnica,
zabrała mnie po kryjomu na "wesele u Śliwy".
Staśka, bo takie imię miało dziewczę, roztaczała przede mną perspektywy super
zabawy - miałyśmy się wytańczyć za wszystkie czasy, bo  Śliwa jako bogaty
człowiek, zamówił orkiestrę z Bielska Białej, poza tym miała też być kapela
góralska.
Oczywiście nie miałam pojęcia,  że szłyśmy tam "na  pitasa", czyli bez
zaproszenia. Powiedziałam  swojej babci, że idę ze Staśką do jej koleżanki na drugi
koniec Szczyrku, obiecałam, że wrócę około siódmej i poszłyśmy.
Wesele  faktycznie było na drugim końcu Szczyrku. Gdy dotarłyśmy na miejsce
zabawa już trwała w najlepsze i tak na moje oko to chyba tylko my dwie byłyśmy
trzezwiutkie. Stoły były rozstawione w sadzie, pod drzewami , a za parkiet
służyło podwórko. Ludzi było naprawdę sporo, większość w strojach regionalnych,
miastowi w większości  już pozbyli się marynarek i paradowali w samych koszulach
z podwiniętymi  rękawami i mocno poluzowanymi krawatami. Tylko biedny pan
młody topił się w czarnym garniturze. Dzieci było co niemiara, przekrój wiekowy
od przedszkola do liceum.
Nikt nas nie przepytywał skąd się tu wzięłyśmy, zresztą Staśka, jako miejscowa,
znała prawie wszystkich mieszkańców Szczyrku.
Starsi goście  mało tańczyli, głównie byli zajęci jedzeniem a jeszcze bardziej
spełnianiem  co chwilę toastów. Pili wszyscy na potęgę - kobiety znacznie mniej,
ale mężczyzni się nie oszczędzali. Co jakiś czas następowała zamiana pustych
półlitrówek na pełne, poza tym pod drzewem stały dwie wielkie beczki piwa.
Gdzieś około szóstej na podwórkowym parkiecie zostało już niewielu tańczących-
większość poszła do sadu. W pewnej chwili rozległo się głośne  " OOOO" i ci
w sadzie zaczęli klaskać - bili brawo, bo dwóch silnych wniosło stół,  a na nim
pieczoną w całości świnię. W półotwartym pysku  świnka trzymała jabłko.
Nie spodziewałam się takiego widoku - zresztą nigdy nie widziałam tak podanej
wieprzowiny. Zrobiło mi się niedobrze i resztki obiadu zakąszone jakimiś
przystawkami z weselnego stołu upomniały się o natychmiastowe opuszczenie
moich trzewi. Pognałam szukać toalety, której nie  znalazłam i zmuszona wydaliłam
wszystko w okolicy stodoły.
Staśka już mnie szukała, więc zaproponowałam, żeby już wracać do domu. Miała
do mnie  żal, że  upieram się przy powrocie do domu.
Ale żal jej minął następnego dnia, gdy rozeszła się po okolicy wiadomość, że
weselnicy w pewnej chwili zaczęli się bić, polała się krew, poszły w ruch noże
i dwóch uczestników bitki nie udało się uratować.
Wg kryterium miejscowych dobre wesele to takie, ktore trwa trzy dni i na którym
powinien ktoś zostać ranny.
Przez dwie noce śniła mi się ta pieczona świnka i tłum usiłujący odrywać od niej
kawały mięsa i na dodatek ze świnki leciała krew.
Przez długi okres czasu omijałam wesela,  ale czasami musiałam jednak być obecna.
My nie mieliśmy wesela - czego moja teściowa nie wybaczyła mi aż do swej
śmierci. Ale my braliśmy ślub w okresie gdy byłam w żałobie.
W jakiś czas potem jeden z naszych kolegów się żenił - nie  mogliśmy ominąć tych
uroczystości.
Był kwiecień, ale było mało wiosennie, temperatura niewiele powyżej zera.
Staliśmy przed akademickim kościołem św. Anny czekając na przybycie oblubieńców.
My wszyscy w ciepłych płaszczach, czapkach, a tu zajeżdża wolniutko konna
dorożka a w niej, sina panna młoda w samej ślubnej sukni.
Wprawdzie suknia była z długimi rękawami, no ale to była bardzo cienka koronka.
Biedula ledwo wysiadła z tej dorożki, trzęsła się z zimna niczym galareta.
Proponowałyśmy, by wpierw się ogrzała, bo w kościele też nie było zbyt ciepło, ale
ksiądz już popędzał towarzystwo, bo następny ślub miał być za 20 minut.
I sina, dygocąca dziewczyna podreptała  w stronę ołtarza. Widok był niebywały-
panna młoda miała posturę anorektyczki, do tego dygotała  intensywnie i była
szaro fioletowa na buzi i  rękach. Kwiaty w wiązance też z lekka ucierpiały
z chłodu, a słowa przysięgi małżeńskiej, które podobno wypowiadała, nie dotarły do
zgromadzonych. Od ołtarza para młoda oddalała się niemal biegiem.
Pan młody na niedalekim postoju wziął taksówkę i poinformował właściciela dorożki,
że drogę powrotną odbędę już "zwykłą" taksówką.
Okazało się, że to panna młoda miała taki zabójczy pomysł, by drogę do kościoła
i z powrotem odbyć konną dorożką i niezrażona niską temperaturą odmówiła
założenia swetra, płaszcza lub owinięcia się szalem. Bo jazda w płaszczu nie byłaby
romantyczna. A jechali z Dolnego Mokotowa na Plac Zamkowy.
Pierwsze dwa tygodnie swego małżeństwa panna młoda spędziła w łóżku, biorąc
zastrzyki i podejrzewając, że wypluje za chwilę płuca.
Ślub i wesele mojej córki też dało mi się niezle we znaki - po prostu tego dnia było
37 stopni ciepła w cieniu. I gdyby nie ten koszmarny upał, byłoby naprawdę miło.
Pogrzeby to też impreza  raczej nie dla mnie.
Pierwszy zaliczyłam w wieku 5 lat i dostałam klapsa, bo zapytałam się głośno o
nos nieboszczyka. Trumna stała na wysokim katafalku, ja ze swej pozycji widziałam
tylko sterczący nos nieboszczyka, o czym głośno poinformowałam dziadków.
Efekt - klaps  na złe zachowanie.
W trakcie kariery szkolnej - pogrzeb, na którym omal nie padłam  ze śmiechu - ale
nie moją winą było to, że  trumna  nie chciała wejść do grobowca a wdowa płakała
tylko wtedy, gdy grabarze trumnę spuszczali do grobu i przestawała płakać gdy się ta
trumna zatrzymywała. Po trzech powtórkach tej sytuacji- wymiękłam i musiałam
odejść wraz z koleżanką by się wyśmiać.
Na wszelki wypadek już zarządziłam, że mój pogrzeb ma być "cywilny" i mam
zostać skremowana.