Taka dziwna ze mnie osoba, że nie jeżdżę 1 i 2 listopada na cmentarz.
Z dwóch powodów - pierwszy to bardzo nie lubię wszelakich świąt na gwizdek.
Drugi powód - zle się czuję w tłumie, który niestety zalewa wtedy warszawskie
nekropolie. Pomijam już kwestię dojazdu na większość cmentarzy.
Porzadkuję groby wcześniej, znicze zapalam dwa dni wcześniej.
Gdy byłam dzieckiem jezdziłam zawsze z dziadkami dzień wcześniej na
Powązki Wojskowe - na groby powstańców. Wprawdzie nie leżał tam nikt
z rodziny ani dziadek nie był wojskowym, ale zapalaliśmy tam zawsze znicz.
Dziadkowi bardzo się ten cmentarz podobał - gdy został na nim pochowany
dziadka bliski kolega, dziadek po powrocie z cmentarza powiedział, że on
chciałby być też pochowany na tym cmentarzu - "to takie miłe, wesołe
miejsce, jest przestronnie, dużo słońca i taki porządek".
Dziadek i babcia byli dla mnie najważniejszymi osobami na świecie -
zastępowali mi rodziców od 4 roku życia. Mówiłam do Nich - mamo, tato.
Nie byłam sierotą, oboje rodzice żyli, tylko ja im nie byłam do szczęścia potrzebna.
Dziadek był "Człowiekiem Renesansu". Urodził się pod Poznaniem (dziś jest to
dzielnica Poznania).W wieku 14 lat wyjechał do szkoły, potem pojechał do
Wiednia na studia ekonomiczne, zwane wówczas handlowymi.
Pamiętam z dzieciństwa dziadkowe opowieści o Wiedniu - nigdzie indziej nie było
tak wspaniale jak w Wiedniu. Tam było wszystko naj, naj - kawa, cukiernie, teatr,
opera, koncerty, no i atmosfera. Pierwszą pracę dostał w Dyrekcji Polskich Kółek
Rolniczych.
Po wybuchu I wojny światowej Dyrekcja Kółek Rolniczych została przeniesiona
do Lwowa a we lwowskiej filii pracowała pewna malutka, fertyczna panienka,
która skradła mu serce.
Tak naprawdę byli swymi przeciwieństwami w wielu sprawach - dziadek był
otwarty na świat i ludzi, typowy ekstrawertyk, wyrozumiały, tolerancyjny, bardzo
uzdolniony muzycznie i manualnie. Sam nauczył się gry na skrzypcach, dobrze
rysował, wszystko potrafił w domu zrobić.
Babcia za to była introwertyczką, mało towarzyska a do tego miała naturę prymuski
(same piąteczki od dołu do góry przez cały okres nauki), poza tym była fanatyczką
porządku, czystości i obowiązkowości.
W marcu 1916 roku stanęli na "ślubnym kobiercu" - wojna szalała, był naprawdę
potężny głód, więc ślub był skromny, wesela ani podróży poślubnej nie było.
We Lwowie mieszkali do 1932 roku - dziadek dostał bardzo intratną propozycję
pracy w Warszawie i wraz z dwójką dzieci zjechali do stolicy. Jedno z dzieci to
był mój ojciec.
Dziadek nauczył mnie wielu rzeczy - gdy cokolwiek w domu naprawiał zawsze
mi tłumaczył i pokazywał jak to się robi. Jego hobby to było konstruowanie
lampowych aparatów radiowych, nawet obudowę sam robił. To dziadek nauczył
mnie robienia zabawek choinkowych i mebelków lalczynych z pudełek po zapałkach.
Pomagałam dziadkowi gdy robił wino - wyciągałam specjalnym haczykiem pestki
z owoców róży. A wszystko to robiliśmy ku utrapieniu babci, bo zawsze przy tym
było trochę nieporządku. Gdy wyjeżdżałam z babcią na wakacje, zawsze na dwa
miesiące, dziadek wyżywał się w kuchni - robił przetwory owocowe na zimę, za co
zawsze dostawał burę zamiast podziękowania.
Poza wakacjami w każdą niedzielę gdzieś mnie dziadek zabierał - gdy nie było
pogody zwiedzaliśmy muzea, gdy nie padało robiliśmy dalekie spacery. A jesienią
jezdziliśmy obowiązkowo do lasu, ale nie zbieraliśmy grzybów. Uczył mnie
rozpoznawania drzew i ptasich głosów.
Wyobrazcie sobie, że nigdy nie jezdziła z nami na te spacery babcia. Chciała od
nas nieco odpocząć - wtedy tego nie rozumiałam i byłam rozżalona. Przecież
w trójkę byłoby milej!
Dziadek odszedł wcześniej - byłam już wtedy dorosła, ale nie mogłam zupełnie
zrozumieć dlaczego nadal świeci słońce, dzień toczy się nadal, a w zakładzie
pogrzebowym dopytują się mnie o jakąś poszewkę na poduszkę - czy ma być
z falbanką czy bez. Pracownica zakładu skakała przede mną demonstrując różne
wzory- a mnie naprawdę było wszystko jedno.
Pochowaliśmy dziadka na Cmentarzu Wojskowym - część miejsc była tzw.
komunalna.Mankamentem był fakt, że nie można było zarezerwować sąsiedniego
miejsca dla babci.
Ale ponieważ byłam wtedy bardzo zdeterminowana - udała mi się ta sztuka -
wykupiłam sąsiedni grób. Kosztowało mnie to jeden spacer po tym cmentarzu
z jego ówczesnym dyrektorem i wypicie jednego wyjątkowo obrzydliwego likieru
miętowego w jego gabinecie . Po każdym łyku czułam jak żołądek podchodził mi
do gardła. Dobrze, że mogłam to popijać kawą.
Babcia przeżyła dziadka trzynaście lat. Przeżyła również mego ojca, który
zmarł na serce w 49 wiośnie życia.
Spoglądam dookoła - jakoś tak pusto się robi - nie ma dziadków, moi rodzice też
odeszli, odeszły różne ciotki, wujkowie, odeszły też niektóre moje koleżanki
skoszone chorobą, moi teściowie, brat i bratowa męża.
Ale w jakiś sposób są wszyscy nadal ze mną. Napisałam dla córki krótką historię
naszej rodziny, razem zrobiłyśmy nawet drzewko genealogiczne. Zrobiłam album
rodzinny, w którym najstarsze zdjęcia są z XIX wieku - jest on dodatkiem
do rodzinnej historii.
Przeglądam często te zdjęcia i myślę sobie - no cóż teraz moja kolej.
I wcale mnie to nie przeraża ani nie boli.
Pisanie to nie wszystko. Są dni,w których napisanie PONIEDZIAŁEK wcale się nie liczy. A.A.Milne
sobota, 2 listopada 2013
środa, 30 października 2013
Cudowne lata - cz.IV
Achtopol i nie tylko
Spędziwszy tak miły urlop w Słonecznym Brzegu, postanowiliśmy znów
pojechać do Bułgarii a ponadto połączyć ten wyjazd z:
a/ wizytą u znajomych Bułgarów w Sofii,
b/ wycieczką do Turcji.
Plan był niemal genialny: wpierw mąż, ja i jeden z kolegów polecimy na kilka
dni do Sofii, bo nas Bułarzy zaprosili, potem pojedziemy pociągiem nad morze do
Achtopola, który leży wszak "rzut beretem" od granicy tureckiej i stamtąd autobusem
pojedziemy do Stambułu.
W Achtopolu mieliśmy się spotkać z przyjaciółmi, którzy mieli tam przyjechać wcześniej,
pobyć do najbliższego autobusu kursującego do Turcji i razem tam pojechać. Potem znów
mieliśmy posiedzieć z tydzień w Achtopolu i wracać samolotem z Burgas do domu.
Jak zwykle miałam kilka zadziwień - pierwsze już zaraz po przylocie do Sofii - gdy
wyszliśmy z hali przylotów i podeszlismy do samochodu, którym przyjechał po nas
Paweł (Bułgar), ten nagle wyjął z teczki wycieraczki samochodowe, które sprawnie
zainstalował, wyjaśniając nam, że pozostawienie założonych grozi ich utratą.
Dom, w którym mieszkał Paweł razem z matką, żoną, dwoma synkami , psem i papużką
był prześliczny i otoczony ładnym ogrodem.
Zadziwienie drugie - dom był rozległy, w suterenie miał ogromną kuchnię i pięknie
urządzoną "mechanę" czyli coś w rodzaju salonu urządzonego na ludowo. Na tym samym
poziomie była "łazienka" i wc, takie dwa w jednym. I była to jedyna łazienka i wc na
cały dom, w którym jakby nie było mieszkało stale pięć osób.
Pojęcie "dwa w jednym" dobrze oddawało sytuację, pomieszczenie było bowiem wielkości
zwykłej toalety, wyposażonej dodatkowo w malutką umywalkę i prysznic. Działający
prysznic mył przy okazji miskę klozetową i tradycyjne wiaderko z pokrywką, podłogę
z otworem odpływowym, lustro,umywalkę. Na szczęście nie sięgał strumieniem do drzwi,
na których wisiały ręczniki.
Sofia bardzo mi się podobała, a najwięcej ekspozycja ikon. Zadziwienie - robią wystawę
w jakimś muzeum, ale toalet brak, a ja po serwowanych przez starszą panią gorących
bułeczkach ociekających oliwą, miałam sensacje jelitowe.
Zostaliśmy zawiezieni na górę Witosza do restauracji, chyba o nazwie "Siedem Kotów".
Ilość jedzenia i picia (głównie koniaki przeróżne) przeraziła mnie. Mieliśmy spróbować
wszystkich tu serwowanych dań. W połowie kolacji czułam, że moja wątroba usiłuje uciec
przez ramię.
Chyba wyglądałam nieszczególnie, bo Paweł wyprowadził mnie na zewnątrz i dopytywał
się troskliwie co mi jest. Przyznałam się, że od rana jestem "padnięta" i naprawdę nie
mogę już ani kęsa zjeść ani wypić kropli alkoholu. A na to Paweł - "szkoda, ale jak
wrócimy do domu to zjesz bułeczkę, mama już nowe upiekła i dam ci ziółek". Na samą
myśl o tych bułeczkach żołądek miałam w gardle.
Dwa dni pózniej opuściliśmy Sofię i pojechaliśmy do Burgas. Stamtąd autobusem 90 km
do Achtopola. Z trudem znalezliśmy kwaterę, którą nam zarezerwował Paweł.
Niestety robił to na odległość i zamiast zarezerwować dwa pokoje, dla nas jeden i drugi
dla kolegi, powiedział tylko,że przyjadą trzy osoby. Pokój był wprawdzie bardzo duży, ale
stały w nim trzy łóżka. Innego pokoju nie było.
Achtopol był kurortem dla tubylców- miał tylko jedną restaurację, która była czynna od
godz.19,30. W ramach obiado-kolacji serwowano w niej głównie "swinskij kotlet"
i rzeczywiście był świńśki - zimny w tłustej panierce do tego frytki miękkie i zimne.
Za to piwo ciepłe było, jak twierdzili chłopcy. Plaża średnio ładna.
I tu spotkała nas niespodzianka -z Achtopola nie można się było dostać do Turcji - trzeba
było pojechać do Burgas i tam zapolować na autobus. Ale to była tylko jedna nowina-
druga była nieco gorsza - mąż koleżanki nie dostał paszportu "na cały świat" a tylko na
"demoludy" i mieliśmy jechać my dwie i mój mąż. Nie ukrywam, że był to wyjazd raczej
handlowy niż turystyczny byliśmy obładowani ( a głównie Danka) towarem.
Wiozła kilkanaście kryształów, jej skórzana waliza ważyła chyba tonę.
My mieliśmy: lornetkę, aparat fotograficzny i jeden nieduży wazon kryształowy.
Udało się nam dojechać cało i zdrowo do Turcji,ale o tym to może kiedyś oddzielnie
napiszę.
Przy okazji nauczyłam się wtedy, że :
nie należy jezdzic do miejscowości, które w "demoludach" są dla tubylców, bo nie mają
odpowiedniej infrastruktury - kwatery marne, nie ma gdzie zjeść, zero atrakcji.
Spędziwszy tak miły urlop w Słonecznym Brzegu, postanowiliśmy znów
pojechać do Bułgarii a ponadto połączyć ten wyjazd z:
a/ wizytą u znajomych Bułgarów w Sofii,
b/ wycieczką do Turcji.
Plan był niemal genialny: wpierw mąż, ja i jeden z kolegów polecimy na kilka
dni do Sofii, bo nas Bułarzy zaprosili, potem pojedziemy pociągiem nad morze do
Achtopola, który leży wszak "rzut beretem" od granicy tureckiej i stamtąd autobusem
pojedziemy do Stambułu.
W Achtopolu mieliśmy się spotkać z przyjaciółmi, którzy mieli tam przyjechać wcześniej,
pobyć do najbliższego autobusu kursującego do Turcji i razem tam pojechać. Potem znów
mieliśmy posiedzieć z tydzień w Achtopolu i wracać samolotem z Burgas do domu.
Jak zwykle miałam kilka zadziwień - pierwsze już zaraz po przylocie do Sofii - gdy
wyszliśmy z hali przylotów i podeszlismy do samochodu, którym przyjechał po nas
Paweł (Bułgar), ten nagle wyjął z teczki wycieraczki samochodowe, które sprawnie
zainstalował, wyjaśniając nam, że pozostawienie założonych grozi ich utratą.
Dom, w którym mieszkał Paweł razem z matką, żoną, dwoma synkami , psem i papużką
był prześliczny i otoczony ładnym ogrodem.
Zadziwienie drugie - dom był rozległy, w suterenie miał ogromną kuchnię i pięknie
urządzoną "mechanę" czyli coś w rodzaju salonu urządzonego na ludowo. Na tym samym
poziomie była "łazienka" i wc, takie dwa w jednym. I była to jedyna łazienka i wc na
cały dom, w którym jakby nie było mieszkało stale pięć osób.
Pojęcie "dwa w jednym" dobrze oddawało sytuację, pomieszczenie było bowiem wielkości
zwykłej toalety, wyposażonej dodatkowo w malutką umywalkę i prysznic. Działający
prysznic mył przy okazji miskę klozetową i tradycyjne wiaderko z pokrywką, podłogę
z otworem odpływowym, lustro,umywalkę. Na szczęście nie sięgał strumieniem do drzwi,
na których wisiały ręczniki.
Sofia bardzo mi się podobała, a najwięcej ekspozycja ikon. Zadziwienie - robią wystawę
w jakimś muzeum, ale toalet brak, a ja po serwowanych przez starszą panią gorących
bułeczkach ociekających oliwą, miałam sensacje jelitowe.
Zostaliśmy zawiezieni na górę Witosza do restauracji, chyba o nazwie "Siedem Kotów".
Ilość jedzenia i picia (głównie koniaki przeróżne) przeraziła mnie. Mieliśmy spróbować
wszystkich tu serwowanych dań. W połowie kolacji czułam, że moja wątroba usiłuje uciec
przez ramię.
Chyba wyglądałam nieszczególnie, bo Paweł wyprowadził mnie na zewnątrz i dopytywał
się troskliwie co mi jest. Przyznałam się, że od rana jestem "padnięta" i naprawdę nie
mogę już ani kęsa zjeść ani wypić kropli alkoholu. A na to Paweł - "szkoda, ale jak
wrócimy do domu to zjesz bułeczkę, mama już nowe upiekła i dam ci ziółek". Na samą
myśl o tych bułeczkach żołądek miałam w gardle.
Dwa dni pózniej opuściliśmy Sofię i pojechaliśmy do Burgas. Stamtąd autobusem 90 km
do Achtopola. Z trudem znalezliśmy kwaterę, którą nam zarezerwował Paweł.
Niestety robił to na odległość i zamiast zarezerwować dwa pokoje, dla nas jeden i drugi
dla kolegi, powiedział tylko,że przyjadą trzy osoby. Pokój był wprawdzie bardzo duży, ale
stały w nim trzy łóżka. Innego pokoju nie było.
Achtopol był kurortem dla tubylców- miał tylko jedną restaurację, która była czynna od
godz.19,30. W ramach obiado-kolacji serwowano w niej głównie "swinskij kotlet"
i rzeczywiście był świńśki - zimny w tłustej panierce do tego frytki miękkie i zimne.
Za to piwo ciepłe było, jak twierdzili chłopcy. Plaża średnio ładna.
I tu spotkała nas niespodzianka -z Achtopola nie można się było dostać do Turcji - trzeba
było pojechać do Burgas i tam zapolować na autobus. Ale to była tylko jedna nowina-
druga była nieco gorsza - mąż koleżanki nie dostał paszportu "na cały świat" a tylko na
"demoludy" i mieliśmy jechać my dwie i mój mąż. Nie ukrywam, że był to wyjazd raczej
handlowy niż turystyczny byliśmy obładowani ( a głównie Danka) towarem.
Wiozła kilkanaście kryształów, jej skórzana waliza ważyła chyba tonę.
My mieliśmy: lornetkę, aparat fotograficzny i jeden nieduży wazon kryształowy.
Udało się nam dojechać cało i zdrowo do Turcji,ale o tym to może kiedyś oddzielnie
napiszę.
Przy okazji nauczyłam się wtedy, że :
nie należy jezdzic do miejscowości, które w "demoludach" są dla tubylców, bo nie mają
odpowiedniej infrastruktury - kwatery marne, nie ma gdzie zjeść, zero atrakcji.
wtorek, 29 października 2013
Cudowne lata- cz. III
Wycieczka do Rumunii
Wycieczka była autokarem, a do tego jednodniowa. Do dziś pamiętam taki
widok - z okna widać winnicę. Na środku stoi dość wysoka górka o płaskim
szczycie. Na nim jest umieszczony ckm, siedzą przy nim dwaj żołnierze,
każdy z lornetką. Pełna konsternacja z naszej strony - pilotka spokojnie
nas informuje,że każda winnica i sad są tak strzeżone- one należą do
Państwowych Gospodarstw, a paskudny lud pracy kradnie na potęgę, więc
należy majątku pilnować.
Constanca - bardzo ładny budynek Kasyna, dużo zieleni, ale my jedziemy
do Mamai. To rzut beretem, dziś Mamaia jest dzielnicą Constancy.
Idziemy na plażę - niestety dojście na plażę jest spowite smrodem ludzkich
odchodów. Nikt nie wpadł na pomysł zrobienia toalet, więc turyści sikają
i nie tylko, w okolicznych krzakach.
Idziemy nad samo morze - wiatr wieje od morza i tu nie śmierdzi.
Plaża nawet całkiem ładna, ludzi mało. Rozpakowujemy tu suchy prowiant,
który dostaliśmy na drogę, zjadamy i wszyscy chcą już stąd odjeżdżać.
Bułgarska pilotka namawia nas, byśmy jeszcze na chwilę wpadli do
Constancy- może ktoś chce zakupić jakieś pamiątki? Panie rolniczki nagle
przypominają sobie, że przecież trzeba kupić jakieś procenty, więc niemal
wszyscy idziemy do dużego monopolowego sklepu.
Wchodzimy i mnie z miejsca wkopuje w podłogę. Patrzę jak zaczarowana
na ścianę przed sobą - na półkach stoją przeróżne butelki - na każdej półce
inny trunek. Do tego każdy "napitek" jest rozlany do przeróżnych butelek.
Zaczyna się od butelki 3/4 litra, kończy na buteleczce wysokości 6 cm.
Do tego butelki nie tylko są różnej wielkości - one są też różnych kształtów.
Stoję jak wryta i podziwiam tę różnorodność kształtów. Zawartość mnie
wcale nie interesuje. Wszyscy kupują jakieś koniaki a ja, kompletna świrówa,
kupuję maleńką, prześliczną buteleczkę.......likieru różanego. Patrzyli się
na mnie dziwnie, a mąż....no cóż zniósł to dzielnie. Zapytał tylko, czy wiem,
co za świństwo kupuję.
Wracając wpadliśmy jeszcze do Eforii i jakiegoś budującego się kurortu.
Ten wieczór spędziliśmy w hotelowym barze, bratając się z czeskim drwalem.
Po wypiciu jednej "krwawej Mary" wycofałam się stamtąd ukradkiem,
przesuwając się wzdłuż ściany, bo tak mi się dziko kręciło w głowie. Nie wiem
co to był za drink- czegoś tak mocnego jeszcze w życiu nie piłam.
Obudziły mnie jęki mego męża, który w łazience tulił w objęciach muszlę,
usiłując za jej pośrednictwem porozmawiać z Bogiem. Jeszcze nigdy nie
widziałam i nie słyszałam by co kilka sekund wzywał Boga na pomoc.
Była czarna noc, ale nie sprawdzałam godziny.
Rano okazało się, że mamy z Teresą dzień bez mężów - obaj leżeli jak trupki.
Do tego Marek wypił jeszcze strzemiennego z drwalem w jego pokoju i wpadł
na genialny pomysł, że do pokoju wróci owym długim balkonem.
Nim trafił do właściwego pokoju, zbudził kilka osób.
A drwal przywitał nas radośnie na śniadaniu dopytując się gdzie są nasi mężowie.
Warna i okolice.
Pojechaliśmy dwoma mikrobusami na wycieczkę do Warny. Zwiedziliśmy
w wariackim tempie mauzoleum Władysława Warneńczyka i zaraz nas powiezli
do skalnego monastyru Aładża.
Gdy wyjeżdżaliśmy spod tego mauzoleum, kierowca busika wyraznie wparował
pod prąd w ulicę jednokierunkową. Tłumaczył nam, że tak jest bliżej i szybciej.
Zapewne nie zawsze.
Monastyr Aładża jest starutki, został wykuty w skale w XIII wieku. Niestety nie
obejrzałam tego zabytku - zostałam z kierowcą naszego busika na parkingu,
bo do monastyru trzeba się było przejść po wertepach w górę, a ja od tego spaceru
do Bałcziku odczuwałam, że "mam kolano".
Pan kierowca zwierzył mi się, że ogromnie się spieszy z powrotem do Albeny,
bo gdy nas odwiezie musi jeszcze raz jechać do Warny, tym razem odebrać jakichś
turystów.
Gdy nasi wrócili z monastyru, kierowca powiedział, że pojedziemy do Albeny
górską drogą, bo na niej jest mniejszy ruch. Droga była wąska i bardzo kręta.
Zdawałam sobie sprawę ,że jedziemy bardzo szybko a nawet za szybko.
Nasz pilot siedzący obok kierowcy był dziwnie milczący i strasznie blady.
W pewnej chwili zerknęłam na prędkościomierz i zamarłam, nie wierząc własnym
oczom - wskazywał 130 km/godz. Chwilami miałam wrażenie, że polecimy
busikiem na skróty, wprost do widocznej chwilami z daleka Albeny.
Gdy dojechaliśmy na miejsce mimo wszystko bez wypadku, powiedziałam kierowcy
że ma zle w głowie, choć niewątpliwie umie jezdzić.
Niedaleko naszego hotelu był sad brzoskwiniowy. Pod drzewami leżały brzoskwinie
i spokojnie dogorywały. Nikt ich nie zbierał. Dowiedzieliśmy się, że one za wcześnie
dojrzały, niezgodnie z planem i teraz nie ma kto ich zbierać i jeśli chcemy, to możemy
te spady sobie zebrać. Oni i tak zbierają tylko te, które są jeszcze na drzewie. Nawet
dali nam duże mocne torby, byśmy mieli w co zbierać.
Oczywiście codziennie chodziliśmy "na dzierżawę" i zbieraliśmy te brzoskwinie- były
bardzo dojrzałe, pyszne, pachnące, rozpływały się w ustach.
A nam regularnie podawali do stołu twarde, niedojrzałe.
Mało rzeczy tak mnie rozśmieszyło jak to, że brzoskwinie powinny dojrzewać zgodnie
z planem.
Dwa tygodnie minęły szybko, trzeba było wracać do Polski. Wracaliśmy tym samym
pociągiem, w tym samym wagonie, tylko konduktor był inny. Przed granicą bułgarsko-
rumuńską, zupełnie nie wiadomo skąd w wagonie pojawiła się ......Lusia.
Może była na wyposażeniu tego pociągu?
A w moim bagażu nadal tkwiły perłowe szminki i krem nivea - też miały wczasy.
W Bułgarii byłam potem jeszcze trzy razy. Następny raz wylądowałam tam w 1974 roku,
tym razem w Słonecznym Brzegu.
Był to baaardzo udany pobyt - byliśmy "całą bandą", czyli w cztery pary. Bawiliśmy się
wspaniale. Nie da się ukryć, że Bułgaria była bardzo miłym miejscem gdy albo było
się na leciutkim rauszu albo odpoczywało się po wieczornych balangach.
Tym razem nic mnie nie wprawiało w osłupienie, za to naśmiałam się jak nigdy dotąd.
Rok pózniej pojechaliśmy na prywatną kwaterę do Achtopola - zarówno wybór miejsca
jak i sposobu zamieszkania były niewypałem.
c.d.n.
Wycieczka była autokarem, a do tego jednodniowa. Do dziś pamiętam taki
widok - z okna widać winnicę. Na środku stoi dość wysoka górka o płaskim
szczycie. Na nim jest umieszczony ckm, siedzą przy nim dwaj żołnierze,
każdy z lornetką. Pełna konsternacja z naszej strony - pilotka spokojnie
nas informuje,że każda winnica i sad są tak strzeżone- one należą do
Państwowych Gospodarstw, a paskudny lud pracy kradnie na potęgę, więc
należy majątku pilnować.
Constanca - bardzo ładny budynek Kasyna, dużo zieleni, ale my jedziemy
do Mamai. To rzut beretem, dziś Mamaia jest dzielnicą Constancy.
Idziemy na plażę - niestety dojście na plażę jest spowite smrodem ludzkich
odchodów. Nikt nie wpadł na pomysł zrobienia toalet, więc turyści sikają
i nie tylko, w okolicznych krzakach.
Idziemy nad samo morze - wiatr wieje od morza i tu nie śmierdzi.
Plaża nawet całkiem ładna, ludzi mało. Rozpakowujemy tu suchy prowiant,
który dostaliśmy na drogę, zjadamy i wszyscy chcą już stąd odjeżdżać.
Bułgarska pilotka namawia nas, byśmy jeszcze na chwilę wpadli do
Constancy- może ktoś chce zakupić jakieś pamiątki? Panie rolniczki nagle
przypominają sobie, że przecież trzeba kupić jakieś procenty, więc niemal
wszyscy idziemy do dużego monopolowego sklepu.
Wchodzimy i mnie z miejsca wkopuje w podłogę. Patrzę jak zaczarowana
na ścianę przed sobą - na półkach stoją przeróżne butelki - na każdej półce
inny trunek. Do tego każdy "napitek" jest rozlany do przeróżnych butelek.
Zaczyna się od butelki 3/4 litra, kończy na buteleczce wysokości 6 cm.
Do tego butelki nie tylko są różnej wielkości - one są też różnych kształtów.
Stoję jak wryta i podziwiam tę różnorodność kształtów. Zawartość mnie
wcale nie interesuje. Wszyscy kupują jakieś koniaki a ja, kompletna świrówa,
kupuję maleńką, prześliczną buteleczkę.......likieru różanego. Patrzyli się
na mnie dziwnie, a mąż....no cóż zniósł to dzielnie. Zapytał tylko, czy wiem,
co za świństwo kupuję.
Wracając wpadliśmy jeszcze do Eforii i jakiegoś budującego się kurortu.
Ten wieczór spędziliśmy w hotelowym barze, bratając się z czeskim drwalem.
Po wypiciu jednej "krwawej Mary" wycofałam się stamtąd ukradkiem,
przesuwając się wzdłuż ściany, bo tak mi się dziko kręciło w głowie. Nie wiem
co to był za drink- czegoś tak mocnego jeszcze w życiu nie piłam.
Obudziły mnie jęki mego męża, który w łazience tulił w objęciach muszlę,
usiłując za jej pośrednictwem porozmawiać z Bogiem. Jeszcze nigdy nie
widziałam i nie słyszałam by co kilka sekund wzywał Boga na pomoc.
Była czarna noc, ale nie sprawdzałam godziny.
Rano okazało się, że mamy z Teresą dzień bez mężów - obaj leżeli jak trupki.
Do tego Marek wypił jeszcze strzemiennego z drwalem w jego pokoju i wpadł
na genialny pomysł, że do pokoju wróci owym długim balkonem.
Nim trafił do właściwego pokoju, zbudził kilka osób.
A drwal przywitał nas radośnie na śniadaniu dopytując się gdzie są nasi mężowie.
Warna i okolice.
Pojechaliśmy dwoma mikrobusami na wycieczkę do Warny. Zwiedziliśmy
w wariackim tempie mauzoleum Władysława Warneńczyka i zaraz nas powiezli
do skalnego monastyru Aładża.
Gdy wyjeżdżaliśmy spod tego mauzoleum, kierowca busika wyraznie wparował
pod prąd w ulicę jednokierunkową. Tłumaczył nam, że tak jest bliżej i szybciej.
Zapewne nie zawsze.
Monastyr Aładża jest starutki, został wykuty w skale w XIII wieku. Niestety nie
obejrzałam tego zabytku - zostałam z kierowcą naszego busika na parkingu,
bo do monastyru trzeba się było przejść po wertepach w górę, a ja od tego spaceru
do Bałcziku odczuwałam, że "mam kolano".
Pan kierowca zwierzył mi się, że ogromnie się spieszy z powrotem do Albeny,
bo gdy nas odwiezie musi jeszcze raz jechać do Warny, tym razem odebrać jakichś
turystów.
Gdy nasi wrócili z monastyru, kierowca powiedział, że pojedziemy do Albeny
górską drogą, bo na niej jest mniejszy ruch. Droga była wąska i bardzo kręta.
Zdawałam sobie sprawę ,że jedziemy bardzo szybko a nawet za szybko.
Nasz pilot siedzący obok kierowcy był dziwnie milczący i strasznie blady.
W pewnej chwili zerknęłam na prędkościomierz i zamarłam, nie wierząc własnym
oczom - wskazywał 130 km/godz. Chwilami miałam wrażenie, że polecimy
busikiem na skróty, wprost do widocznej chwilami z daleka Albeny.
Gdy dojechaliśmy na miejsce mimo wszystko bez wypadku, powiedziałam kierowcy
że ma zle w głowie, choć niewątpliwie umie jezdzić.
Niedaleko naszego hotelu był sad brzoskwiniowy. Pod drzewami leżały brzoskwinie
i spokojnie dogorywały. Nikt ich nie zbierał. Dowiedzieliśmy się, że one za wcześnie
dojrzały, niezgodnie z planem i teraz nie ma kto ich zbierać i jeśli chcemy, to możemy
te spady sobie zebrać. Oni i tak zbierają tylko te, które są jeszcze na drzewie. Nawet
dali nam duże mocne torby, byśmy mieli w co zbierać.
Oczywiście codziennie chodziliśmy "na dzierżawę" i zbieraliśmy te brzoskwinie- były
bardzo dojrzałe, pyszne, pachnące, rozpływały się w ustach.
A nam regularnie podawali do stołu twarde, niedojrzałe.
Mało rzeczy tak mnie rozśmieszyło jak to, że brzoskwinie powinny dojrzewać zgodnie
z planem.
Dwa tygodnie minęły szybko, trzeba było wracać do Polski. Wracaliśmy tym samym
pociągiem, w tym samym wagonie, tylko konduktor był inny. Przed granicą bułgarsko-
rumuńską, zupełnie nie wiadomo skąd w wagonie pojawiła się ......Lusia.
Może była na wyposażeniu tego pociągu?
A w moim bagażu nadal tkwiły perłowe szminki i krem nivea - też miały wczasy.
W Bułgarii byłam potem jeszcze trzy razy. Następny raz wylądowałam tam w 1974 roku,
tym razem w Słonecznym Brzegu.
Był to baaardzo udany pobyt - byliśmy "całą bandą", czyli w cztery pary. Bawiliśmy się
wspaniale. Nie da się ukryć, że Bułgaria była bardzo miłym miejscem gdy albo było
się na leciutkim rauszu albo odpoczywało się po wieczornych balangach.
Tym razem nic mnie nie wprawiało w osłupienie, za to naśmiałam się jak nigdy dotąd.
Rok pózniej pojechaliśmy na prywatną kwaterę do Achtopola - zarówno wybór miejsca
jak i sposobu zamieszkania były niewypałem.
c.d.n.
poniedziałek, 28 października 2013
Cudowne lata- cz.II
Albena.
Hotel w Albenie rzeczywiście był nowiutki. Stał na wysokim brzegu, właściwie nad Albeną.
Wszystkie pokoje miały balkony, a raczej jeden dłuuuugi balkon podzielony barierkami,
których wysokość nie przekraczała 70 cm.
Każdy pokój miał własną łazienkę, a w niej standardowo : wannę , umywalkę z lustrem,
wc i zamykany kubełek. Na drzwiach łazienki wisiała informacja, że nie wolno zużytego
papieru toaletowego wrzucać do muszli - należy go wrzucać do owego kubełka.
Z trudem pozbierałam szczękę z kolan - takiego rozwiązania jeszcze nie spotkałam.
Z balkonu roztaczał się widok na połyskujące w dole morze, zbiorowisko hoteli, plażę,
park i stojące na zboczu kobiety, polewające przez cały dzień trawniki. Czasem miałam
wrażenie, że one tam rosną, niczym drzewa.
Do plaży prowadziła niewyobrażalna ilość schodków. Na szczęście były dość wygodne.
W hotelu była restauracja oraz bar z bajeczną wprost ilością alkoholu, sądząc po ilości
stojących butelek. Bar był otwarty od godz. dwudziestej do drugiej w nocy.
Karmili nas tam chyba niezle, w każdym razie ani razu nie miałam żadnych dolegliwości
ze strony mojej zrujnowanej (przez WZW typuB) wątroby.
Wokół hotelu widać było jeszcze sporo pozostałości po budowie. Z jednego boku stała
drewniana budka, przed nią zbity z sękatych desek stół i dość wąskie dwie ławy.
Po dwóch dniach okazało się, że jest to kiosk z alkoholem. Panowie rolnicy-spółdzielcy
od razu zaanektowali go dla siebie. Zaraz po śniadaniu zajmowali ławy i prowadzili
degustację. Nazwali to miejsce "Boży Dar". Nie chodzili na plażę, nie jezdzili na żadne
wycieczki - "Boży Dar" stał się im całym światem na czas pobytu w Bułgarii.
Bezbłędnie opanowali sztukę trafiania do hotelu "w stanie wskazującym", nawet nie
mylili pokoi.
Plaża w Albenie był ładna,szeroka, dno morza piaszczyste. I wcale mnie nie martwiło,
że to był nawieziony piach. Grunt, że woda była ciepła, a słońce grzało wspaniale.
Z tego pobytu zapamiętałam zaledwie kilka wydarzeń , które były przerywnikami
w przysmażaniu ciał.
Postanowiliśmy wybrać się do Bałcziku, by sprawdzić jak on wygląda naprawdę.
Pomysł był świetny, tylko realizacja jego nieco dała nam w kość.
Wybraliśmy się w piątkę Teresa z Markiem, nasz pilot i my. Postanowiliśmy dojść do
Bałcziku brzegiem morza. Jak zwykle lazłam obładowana - torba a w niej: ręczniki,
sukienka plażowa, portfel, dokumenty, dermosan, klapki. Reszta towarzystwa
patrzyła na mnie jak na dziwoląga - przecież idziemy plażą, po co ci to wszystko???
I po co mnie tym świństwem smarujesz- dodatkowo jęczał mój mąż, gdy go
wecowałam dermosanem. Sama też się wypaćkałam tym paskudztwem.
Za Albeną plaża zredukowała się do wąskiej ścieżki pod samą ścianą klifu.
Tu , co kilka metrów plażowali nudyści - przeważali mocno starsi panowie w towarzystwie
sporo młodszych pań. Bardzo nas śmieszył ten widok - wszystkie panie miały "kostiumy"
utworzone z sino-różowej opalenizny. Wszystkie latami pozbawiane dostępu słońca
części skóry mocno reagowały na naświetlanie. Panowie też mieli takie zabawne slipki.
Teresa co chwilę szturchała mnie łokciem , szepcząc: "zobacz, zobacz".
Tak naprawdę to nie było na co popatrzeć - widok był raczej żałosny. Kojarzył mi się
z wiszącymi, wyschniętymi i sczerniałymi małymi kawałkami suchej kiełbasy. Teresa
też miała takie skojarzenie. Nasi panowie natomiast zastanawiali się jak te dziewczyny
wytrzymają potem w bieliznie.
Chwilami ścieżka znikała, bo morze wbijało się klinem w ścianę góry - szliśmy po kolana
w wodzie, trzymając się jedną ręką ściany. Słońce grzało jak piec hutniczy, wypalając
w tych maleńkich zatoczkach powietrze. Brodziliśmy w wodzie i brak nam było
powietrza, a gorąco wręcz nas powalało. Wreszcie doczłapaliśmy się do miejsca, w którym
ścieżka znów się pojawiła i odbijała w górę. Idąc nią trafiliśmy wprost do ogrodów Królowej
Marii. Kiedyś, kiedyś, teren ten był włączony do Rumunii. Rumuńska królowa, Maria
Koburg, będąc w Bałcziku przejazdem zachwyciła się tym miejscem i kazała wznieść tu
swą letnią siedzibę, którą otaczał duży ogród. Ogród słynie główne z tego, że rośnie tutaj
250 gatunków rozmaitych kaktusów. I właśnie tym ogrodem spacerowaliśmy w strojach
plażowych, "na dziko", bez biletów wstępu. Zwiedzających prawie nie było, wszyscy
siedzieli gdzieś na dole, na plaży.
Nikt nas nie zaczepiał, a my, zmordowani tym spacerem (szosą z Albeny do Bałcziku
jest 12 km) postanowiliśmy już nic nie zwiedzać , znalezć przystanek autobusowy i
wrócić jak najszybciej do Albeny. Żadne z nas nie pisało się już na powrót brzegiem morza.
Przesnuliśmy się przez Bałczik , który nie wywarł na nas pozytywnego wrażenia - byliśmy
zadowoleni, że trafiliśmy niechcący do Albeny.
Plaża w Bałcziku nas nie zachwyciła,większość domów bezgłośnie wołała o remont.
Na placyku w pobliżu szosy stał jakiś autobus, kierowca drzemał z głową na kierownicy.
Zapytaliśmy się , czy dojedziemy do Albeny- kierowca przecząco pokręcił głową mówiąc
"za Warna, za Warna".
Zatkało nas - skoro jedzie "za Warnę" to przecież musi przez Albenę przejeżdżać - tu nie
było innej drogi!
Za chwilę do kompletu doszedł jeszcze konduktor, który wykrzyknął "za Warna" i zaprosił
nas do środka. My z Teresą zdążyłyśmy się na tym przystanku z lekka przyodziać, nasi
panowie nadal paradowali z gołymi torsami i dopiero konduktor im wytłumaczył na migi,
że muszą się ubrać - nie wolno jechać bez koszuli. Sprawę rozwiązały ręczniki, które
"niepotrzebnie" ze sobą targałam.
Bardzo ładnie nasi panowie wyglądali w ręcznikach, zwłaszcza mąż Teresy w różowym.
W ogóle z językiem bułgarskim to były same śmieszne historie. Jechaliśmy raz ichnim
pekaesem do Warny. Tłok był niemiłosierny, jechali różni turyści oraz tubylcy. Tubylcy
najczęściej ubrani w kożuszane kamizelki, w grubych swetrach, turyści niemal nadzy.
Jedziemy, jedziemy, w pewnej chwili rozlega się głos konduktorki - "trifon zarezan" i
natychmiast zabrzmiały trzy dzwonki.
Po dłuższej chwili dojechaliśmy do jakiegoś przystanku, kilka osób wysiadło, kilka
wsiadło, jedziemy dalej.
Mój wszystko wiedzący mąż mówi do mnie- "prosty ten bułgarski, kazała trzy razy
zadzwonić i ktoś zadzwonił, to pewnie był przystanek na żądanie".
Za kilka dni pojechaliśmy na wycieczkę do Rumunii- jechał nasz pilot i pilotka bułgarska.
Bardzo miła i wesoła dziewczyna. Opowiadała nam sporo o każdej mijanej miejscowości.
W pewnej chwili zapytała, czy znamy legendę o Trifonie Zarezan. W tym momencie
dałam mojemu mężowi kuksańca, z trudem utrzymywałam poważny wyraz twarzy.
Na najbliższym postoju pośmiałam się do woli z tego, jaki to prosty język, ten bułgarski.
c.d.n.
Hotel w Albenie rzeczywiście był nowiutki. Stał na wysokim brzegu, właściwie nad Albeną.
Wszystkie pokoje miały balkony, a raczej jeden dłuuuugi balkon podzielony barierkami,
których wysokość nie przekraczała 70 cm.
Każdy pokój miał własną łazienkę, a w niej standardowo : wannę , umywalkę z lustrem,
wc i zamykany kubełek. Na drzwiach łazienki wisiała informacja, że nie wolno zużytego
papieru toaletowego wrzucać do muszli - należy go wrzucać do owego kubełka.
Z trudem pozbierałam szczękę z kolan - takiego rozwiązania jeszcze nie spotkałam.
Z balkonu roztaczał się widok na połyskujące w dole morze, zbiorowisko hoteli, plażę,
park i stojące na zboczu kobiety, polewające przez cały dzień trawniki. Czasem miałam
wrażenie, że one tam rosną, niczym drzewa.
Do plaży prowadziła niewyobrażalna ilość schodków. Na szczęście były dość wygodne.
W hotelu była restauracja oraz bar z bajeczną wprost ilością alkoholu, sądząc po ilości
stojących butelek. Bar był otwarty od godz. dwudziestej do drugiej w nocy.
Karmili nas tam chyba niezle, w każdym razie ani razu nie miałam żadnych dolegliwości
ze strony mojej zrujnowanej (przez WZW typuB) wątroby.
Wokół hotelu widać było jeszcze sporo pozostałości po budowie. Z jednego boku stała
drewniana budka, przed nią zbity z sękatych desek stół i dość wąskie dwie ławy.
Po dwóch dniach okazało się, że jest to kiosk z alkoholem. Panowie rolnicy-spółdzielcy
od razu zaanektowali go dla siebie. Zaraz po śniadaniu zajmowali ławy i prowadzili
degustację. Nazwali to miejsce "Boży Dar". Nie chodzili na plażę, nie jezdzili na żadne
wycieczki - "Boży Dar" stał się im całym światem na czas pobytu w Bułgarii.
Bezbłędnie opanowali sztukę trafiania do hotelu "w stanie wskazującym", nawet nie
mylili pokoi.
Plaża w Albenie był ładna,szeroka, dno morza piaszczyste. I wcale mnie nie martwiło,
że to był nawieziony piach. Grunt, że woda była ciepła, a słońce grzało wspaniale.
Z tego pobytu zapamiętałam zaledwie kilka wydarzeń , które były przerywnikami
w przysmażaniu ciał.
Postanowiliśmy wybrać się do Bałcziku, by sprawdzić jak on wygląda naprawdę.
Pomysł był świetny, tylko realizacja jego nieco dała nam w kość.
Wybraliśmy się w piątkę Teresa z Markiem, nasz pilot i my. Postanowiliśmy dojść do
Bałcziku brzegiem morza. Jak zwykle lazłam obładowana - torba a w niej: ręczniki,
sukienka plażowa, portfel, dokumenty, dermosan, klapki. Reszta towarzystwa
patrzyła na mnie jak na dziwoląga - przecież idziemy plażą, po co ci to wszystko???
I po co mnie tym świństwem smarujesz- dodatkowo jęczał mój mąż, gdy go
wecowałam dermosanem. Sama też się wypaćkałam tym paskudztwem.
Za Albeną plaża zredukowała się do wąskiej ścieżki pod samą ścianą klifu.
Tu , co kilka metrów plażowali nudyści - przeważali mocno starsi panowie w towarzystwie
sporo młodszych pań. Bardzo nas śmieszył ten widok - wszystkie panie miały "kostiumy"
utworzone z sino-różowej opalenizny. Wszystkie latami pozbawiane dostępu słońca
części skóry mocno reagowały na naświetlanie. Panowie też mieli takie zabawne slipki.
Teresa co chwilę szturchała mnie łokciem , szepcząc: "zobacz, zobacz".
Tak naprawdę to nie było na co popatrzeć - widok był raczej żałosny. Kojarzył mi się
z wiszącymi, wyschniętymi i sczerniałymi małymi kawałkami suchej kiełbasy. Teresa
też miała takie skojarzenie. Nasi panowie natomiast zastanawiali się jak te dziewczyny
wytrzymają potem w bieliznie.
Chwilami ścieżka znikała, bo morze wbijało się klinem w ścianę góry - szliśmy po kolana
w wodzie, trzymając się jedną ręką ściany. Słońce grzało jak piec hutniczy, wypalając
w tych maleńkich zatoczkach powietrze. Brodziliśmy w wodzie i brak nam było
powietrza, a gorąco wręcz nas powalało. Wreszcie doczłapaliśmy się do miejsca, w którym
ścieżka znów się pojawiła i odbijała w górę. Idąc nią trafiliśmy wprost do ogrodów Królowej
Marii. Kiedyś, kiedyś, teren ten był włączony do Rumunii. Rumuńska królowa, Maria
Koburg, będąc w Bałcziku przejazdem zachwyciła się tym miejscem i kazała wznieść tu
swą letnią siedzibę, którą otaczał duży ogród. Ogród słynie główne z tego, że rośnie tutaj
250 gatunków rozmaitych kaktusów. I właśnie tym ogrodem spacerowaliśmy w strojach
plażowych, "na dziko", bez biletów wstępu. Zwiedzających prawie nie było, wszyscy
siedzieli gdzieś na dole, na plaży.
Nikt nas nie zaczepiał, a my, zmordowani tym spacerem (szosą z Albeny do Bałcziku
jest 12 km) postanowiliśmy już nic nie zwiedzać , znalezć przystanek autobusowy i
wrócić jak najszybciej do Albeny. Żadne z nas nie pisało się już na powrót brzegiem morza.
Przesnuliśmy się przez Bałczik , który nie wywarł na nas pozytywnego wrażenia - byliśmy
zadowoleni, że trafiliśmy niechcący do Albeny.
Plaża w Bałcziku nas nie zachwyciła,większość domów bezgłośnie wołała o remont.
Na placyku w pobliżu szosy stał jakiś autobus, kierowca drzemał z głową na kierownicy.
Zapytaliśmy się , czy dojedziemy do Albeny- kierowca przecząco pokręcił głową mówiąc
"za Warna, za Warna".
Zatkało nas - skoro jedzie "za Warnę" to przecież musi przez Albenę przejeżdżać - tu nie
było innej drogi!
Za chwilę do kompletu doszedł jeszcze konduktor, który wykrzyknął "za Warna" i zaprosił
nas do środka. My z Teresą zdążyłyśmy się na tym przystanku z lekka przyodziać, nasi
panowie nadal paradowali z gołymi torsami i dopiero konduktor im wytłumaczył na migi,
że muszą się ubrać - nie wolno jechać bez koszuli. Sprawę rozwiązały ręczniki, które
"niepotrzebnie" ze sobą targałam.
Bardzo ładnie nasi panowie wyglądali w ręcznikach, zwłaszcza mąż Teresy w różowym.
W ogóle z językiem bułgarskim to były same śmieszne historie. Jechaliśmy raz ichnim
pekaesem do Warny. Tłok był niemiłosierny, jechali różni turyści oraz tubylcy. Tubylcy
najczęściej ubrani w kożuszane kamizelki, w grubych swetrach, turyści niemal nadzy.
Jedziemy, jedziemy, w pewnej chwili rozlega się głos konduktorki - "trifon zarezan" i
natychmiast zabrzmiały trzy dzwonki.
Po dłuższej chwili dojechaliśmy do jakiegoś przystanku, kilka osób wysiadło, kilka
wsiadło, jedziemy dalej.
Mój wszystko wiedzący mąż mówi do mnie- "prosty ten bułgarski, kazała trzy razy
zadzwonić i ktoś zadzwonił, to pewnie był przystanek na żądanie".
Za kilka dni pojechaliśmy na wycieczkę do Rumunii- jechał nasz pilot i pilotka bułgarska.
Bardzo miła i wesoła dziewczyna. Opowiadała nam sporo o każdej mijanej miejscowości.
W pewnej chwili zapytała, czy znamy legendę o Trifonie Zarezan. W tym momencie
dałam mojemu mężowi kuksańca, z trudem utrzymywałam poważny wyraz twarzy.
Na najbliższym postoju pośmiałam się do woli z tego, jaki to prosty język, ten bułgarski.
c.d.n.
niedziela, 27 października 2013
Cudowne lata
Tytuł zapożyczony z pewnego amerykańskiego serialu.
A "lata cudowne", bo byliśmy młodzi, jeszcze bezdzietni, a więc i obowiązki
nie były zbyt dokuczliwe.
Były wczesne lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku. Dokuczał nam jedynie
brak własnego mieszkania. Oczywiście byliśmy członkami spółdzielni
mieszkaniowej i wciąż czekaliśmy na cud w postaci mieszkania.
Po kolejnym urlopie spędzonym nad zimnym i mokrym od deszczu Bałtykiem,
postanowiliśmy wybrać się nad jakiś cieplejszy akwen.
Mniej zorientowanych pragnę poinformować, że najbardziej dostępnym wtedy
ciepłym morzem było Morze Czarne - nikomu się nawet nie śniły wyjazdy do
Tajlandii, na Dominikanę czy też na Mauritius.
Przejrzeliśmy oferty jednego z Biur Podróży, a pewnie było ich wtedy z pięć
na krzyż i zdecydowaliśmy, że pojedziemy na zbiorową wycieczkę do
Bułgarii, miejscem pobytu miał być Bałczik.
Dostępny folder zachwalał Bałczik jako piękny kurort usytuowany na wysokim
nadmorskim brzegu, z zabytkowymi domami i piękną plażą.
Podróż miała być pociągiem "pospiesznym", w wagonach z kuszetkami. Czas
przejazdu - 26 godzin. Stwierdziliśmy, że da się jakoś przeżyć tę podróż,
zresztą cena tej wycieczki była dzięki tej podróży łatwiejsza do strawienia.
Zwierzyłam się koleżankom w pracy, że wybieram się do Bułgarii - życzliwe
dziewczyny, które już były w Bułgarii, zasypały mnie dobrymi radami.
Kazały mi zakupić kilka tubek tłustego paskudztwa o nazwie "Dermosan" by
się tym smarować, chroniąc skórę przed oparzeniem słonecznym. Ponadto
miałam zakupić z dziesięć sztuk szminek perłowych, dużo pudełeczek kremu
Nivea, ze 2 komplety pościeli, ze 2 kapy na łóżko i koniecznie jakieś dżinsy.
Miałam to wszystko zakupić po to, by to sprzedać na miejscu, albo jeszcze
lepiej w Rumunii, do której była przewidziana w programie jednodniowa
wycieczka autokarem.
Słuchałam tych rad z opadniętą szczęka i wytrzeszczonymi oczami. Przyrzekłam
dziewczynom,że z pewnością to wszystko zakupię, po czym zakupiłam
jedynie Dermosan i 3 sztuki szminki perłowej firmy Celia. Sama jej używałam
i miałam jak najlepsze o niej zdanie.
Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu - zatelepaliśmy się na dworzec, spotkaliśmy
przydzielonego nam pilota ( na jego widok wszystkim paniom zmiękły nogi
w okolicy pachwin), pod jego przewodem zajęliśmy miejsca w zarezerwowanym
dla wycieczki wagonie i "ekspress" ruszył.
W przedziale miałam jedną równie młodą jak ja osobniczkę, która była świeżo
upieczoną mężatką w podróży poślubnej oraz ze 4 panie w wieku tak zwanym
trolejbusowym (w Warszawie trolejbusy miały numery od 50 do 100) .
Owe panie były członkiniami wycieczki zbiorowej z jakiejś spółdzielni rolniczej.
Panie się oczywiście ze sobą znały i były nie pierwszy raz na takim wyjezdzie.
Słuchałyśmy z Teresą (bo takie miała imię młoda mężatka) co też one wiozą na
handel - każda miała ze sobą co najmniej dwie wypchane walizy a w środku
multum wszelakiego dobra w postaci pościeli, żakardowych kap, pudełek kremu
Nivea, dżinsowych spodni i jakichś spódnic. Obydwie z Teresą wyglądałyśmy
przy nich jak niedowarzone sieroty, bo każda z nas miała po jednej walizce na
parę. I obie miałyśmy w sumie 10 szminek perłowych oraz 2 pudełeczka kremu.
Nasz wspaniały pociąg wlókł się niesamowicie, podejrzewam, że "ekspress"
to była jego ksywka, nadana przez kogoś złośliwego.
Pokonywanie kolejnych granic wprawiało "rolniczki" w wielki popłoch, nas
oczywiście nie. Śmiałyśmy się, że jedziemy jak na deportację, bo wagon był
zamknięty, nie można było z niego wydostać się ani na peron ani przejść do
innego wagonu. Rolę "wagonu restauracyjnego" pełnił jeden przedział, w którym
był konduktor -kierownik naszego wagonu, jego pomocnik oraz..... Lusia.
Lusia jechała na gapę i bez dokumentów podróży. Swą podróż opłacała w dość
osobliwy sposób - świadcząc obu kolejarzom wiadome usługi.
W pewnych godzinach przedział pełnił rolę bufetu, w pozostałych był zamknięty.
Zastanawiałyśmy się z Teresą, gdzie oni chowali Lusię na czas kontroli granicznej.
Teresa podejrzewała, że może wystawiali ją na dach.
Rumunię, przez którą nasz ekspress jechał z obłędną prędkością 5 km/godz
a do tego wciąż przystawał, pokonywaliśmy niemal cały dzień. Wzdłuż torów
stali rumuńscy żołnierze z bronią gotową do strzału. Konduktor kazał nam
pozamykać okna, "bo oni się na żartach nie znają".
Wszystkim pokończył się już prowiant zabrany z domu, w "bufecie" zostało tylko
ciepławe piwo i jakieś herbatniki, do tego w wagonie było gorąco i duszno.
Podobno ci rumuńscy żołnierze pilnowali robotników naprawiających tory
kolejowe. Wszyscy byliśmy zdziwieni i nieco zaniepokojeni, bo widzieliśmy
tylko tych żołnierzy- żadnych robotników w pobliżu nie było.
Wszystko ma swój koniec - nawet podróż "ekspressem" - po 42 godzinach
przyjechaliśmy do Warny. Stąd mieliśmy autokarem dojechać na miejsce.
Stoimy pod dworcem stoimy, czekamy i czekamy na autokar, wszyscy
umęczeni, głodni i zli.
Pilot wycieczki pognał do jakiejś informacji i zabronił się rozchodzić.
Po powrocie poinformował nas, że autokar już po nas jedzie, ale nie zawiezie
nas do Bałcziku a do Albeny.
Po prostu w Bałcziku zaczął się remont domów, w których mieliśmy być
rozlokowani, a w Albenie właśnie niedawno oddano do użytku nowiutki hotel.
Byliśmy wszyscy już zupełnie zrezygnowani i wściekle zmęczeni - byle
wreszcie napić się czegoś zimnego i coś zjeść. No i Albena była bliżej od Warny
niż Bałczik.
c.d.n.
A "lata cudowne", bo byliśmy młodzi, jeszcze bezdzietni, a więc i obowiązki
nie były zbyt dokuczliwe.
Były wczesne lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku. Dokuczał nam jedynie
brak własnego mieszkania. Oczywiście byliśmy członkami spółdzielni
mieszkaniowej i wciąż czekaliśmy na cud w postaci mieszkania.
Po kolejnym urlopie spędzonym nad zimnym i mokrym od deszczu Bałtykiem,
postanowiliśmy wybrać się nad jakiś cieplejszy akwen.
Mniej zorientowanych pragnę poinformować, że najbardziej dostępnym wtedy
ciepłym morzem było Morze Czarne - nikomu się nawet nie śniły wyjazdy do
Tajlandii, na Dominikanę czy też na Mauritius.
Przejrzeliśmy oferty jednego z Biur Podróży, a pewnie było ich wtedy z pięć
na krzyż i zdecydowaliśmy, że pojedziemy na zbiorową wycieczkę do
Bułgarii, miejscem pobytu miał być Bałczik.
Dostępny folder zachwalał Bałczik jako piękny kurort usytuowany na wysokim
nadmorskim brzegu, z zabytkowymi domami i piękną plażą.
Podróż miała być pociągiem "pospiesznym", w wagonach z kuszetkami. Czas
przejazdu - 26 godzin. Stwierdziliśmy, że da się jakoś przeżyć tę podróż,
zresztą cena tej wycieczki była dzięki tej podróży łatwiejsza do strawienia.
Zwierzyłam się koleżankom w pracy, że wybieram się do Bułgarii - życzliwe
dziewczyny, które już były w Bułgarii, zasypały mnie dobrymi radami.
Kazały mi zakupić kilka tubek tłustego paskudztwa o nazwie "Dermosan" by
się tym smarować, chroniąc skórę przed oparzeniem słonecznym. Ponadto
miałam zakupić z dziesięć sztuk szminek perłowych, dużo pudełeczek kremu
Nivea, ze 2 komplety pościeli, ze 2 kapy na łóżko i koniecznie jakieś dżinsy.
Miałam to wszystko zakupić po to, by to sprzedać na miejscu, albo jeszcze
lepiej w Rumunii, do której była przewidziana w programie jednodniowa
wycieczka autokarem.
Słuchałam tych rad z opadniętą szczęka i wytrzeszczonymi oczami. Przyrzekłam
dziewczynom,że z pewnością to wszystko zakupię, po czym zakupiłam
jedynie Dermosan i 3 sztuki szminki perłowej firmy Celia. Sama jej używałam
i miałam jak najlepsze o niej zdanie.
Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu - zatelepaliśmy się na dworzec, spotkaliśmy
przydzielonego nam pilota ( na jego widok wszystkim paniom zmiękły nogi
w okolicy pachwin), pod jego przewodem zajęliśmy miejsca w zarezerwowanym
dla wycieczki wagonie i "ekspress" ruszył.
W przedziale miałam jedną równie młodą jak ja osobniczkę, która była świeżo
upieczoną mężatką w podróży poślubnej oraz ze 4 panie w wieku tak zwanym
trolejbusowym (w Warszawie trolejbusy miały numery od 50 do 100) .
Owe panie były członkiniami wycieczki zbiorowej z jakiejś spółdzielni rolniczej.
Panie się oczywiście ze sobą znały i były nie pierwszy raz na takim wyjezdzie.
Słuchałyśmy z Teresą (bo takie miała imię młoda mężatka) co też one wiozą na
handel - każda miała ze sobą co najmniej dwie wypchane walizy a w środku
multum wszelakiego dobra w postaci pościeli, żakardowych kap, pudełek kremu
Nivea, dżinsowych spodni i jakichś spódnic. Obydwie z Teresą wyglądałyśmy
przy nich jak niedowarzone sieroty, bo każda z nas miała po jednej walizce na
parę. I obie miałyśmy w sumie 10 szminek perłowych oraz 2 pudełeczka kremu.
Nasz wspaniały pociąg wlókł się niesamowicie, podejrzewam, że "ekspress"
to była jego ksywka, nadana przez kogoś złośliwego.
Pokonywanie kolejnych granic wprawiało "rolniczki" w wielki popłoch, nas
oczywiście nie. Śmiałyśmy się, że jedziemy jak na deportację, bo wagon był
zamknięty, nie można było z niego wydostać się ani na peron ani przejść do
innego wagonu. Rolę "wagonu restauracyjnego" pełnił jeden przedział, w którym
był konduktor -kierownik naszego wagonu, jego pomocnik oraz..... Lusia.
Lusia jechała na gapę i bez dokumentów podróży. Swą podróż opłacała w dość
osobliwy sposób - świadcząc obu kolejarzom wiadome usługi.
W pewnych godzinach przedział pełnił rolę bufetu, w pozostałych był zamknięty.
Zastanawiałyśmy się z Teresą, gdzie oni chowali Lusię na czas kontroli granicznej.
Teresa podejrzewała, że może wystawiali ją na dach.
Rumunię, przez którą nasz ekspress jechał z obłędną prędkością 5 km/godz
a do tego wciąż przystawał, pokonywaliśmy niemal cały dzień. Wzdłuż torów
stali rumuńscy żołnierze z bronią gotową do strzału. Konduktor kazał nam
pozamykać okna, "bo oni się na żartach nie znają".
Wszystkim pokończył się już prowiant zabrany z domu, w "bufecie" zostało tylko
ciepławe piwo i jakieś herbatniki, do tego w wagonie było gorąco i duszno.
Podobno ci rumuńscy żołnierze pilnowali robotników naprawiających tory
kolejowe. Wszyscy byliśmy zdziwieni i nieco zaniepokojeni, bo widzieliśmy
tylko tych żołnierzy- żadnych robotników w pobliżu nie było.
Wszystko ma swój koniec - nawet podróż "ekspressem" - po 42 godzinach
przyjechaliśmy do Warny. Stąd mieliśmy autokarem dojechać na miejsce.
Stoimy pod dworcem stoimy, czekamy i czekamy na autokar, wszyscy
umęczeni, głodni i zli.
Pilot wycieczki pognał do jakiejś informacji i zabronił się rozchodzić.
Po powrocie poinformował nas, że autokar już po nas jedzie, ale nie zawiezie
nas do Bałcziku a do Albeny.
Po prostu w Bałcziku zaczął się remont domów, w których mieliśmy być
rozlokowani, a w Albenie właśnie niedawno oddano do użytku nowiutki hotel.
Byliśmy wszyscy już zupełnie zrezygnowani i wściekle zmęczeni - byle
wreszcie napić się czegoś zimnego i coś zjeść. No i Albena była bliżej od Warny
niż Bałczik.
c.d.n.
środa, 23 października 2013
Portrety kobiet - Julita
Julita jest już w wieku emerytalnym. Widać po niej, że była kiedyś bardzo ładną
kobietą. Ma naturalnie czarne włosy, teraz poprzeplatane cienkimi nitkami siwizny,
jej ciemno brązowe oczy zachowały nadal młodzieńczy blask a do tego figury
można jej pozazdrościć.
Za mąż wyszła młodo, ale nie był to udany związek.
Jej mąż miał naturę "niebieskiego ptaka" a poza tym bardzo pojemne serce - wciąż
telefonowały do niego jakieś dziewczyny a on często znikał z domu - czasem nawet
na kilka dni.
Po kilku dość ostrych starciach Julita wystawiła do przedpokoju mężowskie rzeczy
starannie spakowane w dwie walizki. Gdy wrócił do domu "nie wiadomo skąd",
spokojnym głosem poprosiła by zabrał swoje rzeczy i opuścił mieszkanie, które
należało do rodziców Julity. Została sama i wreszcie odczuła wielki spokój.
Przestała się zamartwiać gdzie i z kim jej mąż szaleje.
Spokojnie skończyła studia i dostała propozycję pracy na swej macierzystej uczelni.
Rozwód dostała szybko, dzieci nie było, majątku wspólnego też nie, więc już
na drugiej rozprawie małżeństwo zostało rozwiązane.
Julita doszła do wniosku, że ona to się nie nadaje zapewne do małżeństwa i zajęła
się karierą zawodową.
W niedługim czasie poznała na jakimś uczelnianym spędzie nieco nieśmiałego,
tykowatego młodego człowieka, który podobnie jak ona pozostał na uczelni, tyle tylko,
że był absolwentem archeologii.
Okazało się, że mają bardzo wiele wspólnych zainteresowań, podobne upodobania
kulinarne, oglądają z przyjemnością te same filmy, bawią ich te same dowcipy.
Wkrótce zostali parą. Julita nie dążyła do małżeństwa, na razie miała dosyć jednego
związku. Poza tym nie miała za grosz ochoty na dziecko, o czym niemal na
"dzień dobry" poinformowała Alka. Alek też nie miał ochoty na dziecko, ale
miał ochotę pozostać z Julitą na zawsze. W dwa lata pózniej wzięli ślub.
Gdy nadeszły czasy Solidarności a potem wszelkie przemiany gospodarcze, okazało
się, że nie ma zupełnie chętnych na studiowanie filologii rosyjskiej. Praca Julity
stała pod znakiem zapytania, więc Julita postanowiła czym prędzej zmienić profil
językowy i ostro zabrała się za angielski. Postanowiła wyjechać na studia językowe
do Anglii. Trochę pieniędzy pożyczyli od rodziców Alka, Julita sprzedała całą
swą biżuterię po babci i wyjechała do Anglii, do Hastings. Postanowiła, że zarobi
pieniądze na swe studia pracując . O pomoc w znalezieniu pracy poprosiła panią,
u której zamieszkała. Nie była to ciekawa ani lekka praca - pani mgr została
sprzątaczką. Wpierw właścicielka domku pouczyła ją jak ma sprzątać by zadowolić
tutejsze panie domów, poza tym doradziła jakich środków ma używać a nawet
naraiła jej pierwszych klientów. Po dwóch sprzątaniach Julita zwątpiła w sens tego
pomysłu - była śmiertelnie zmęczona - i fizycznie i psychicznie. Pół nocy
przepłakała, ale postanowiła jednak wytrwać. Udało się jej zapisać na taki kurs,
na którym zajęcia odbywały się popołudniami.
Rano sprzątała , potem lunch, i wykłady do wieczora. W soboty i niedziele niewiele
wypoczywała, bo powtarzała to wszystko, czego nauczyła się w tygodniu.
Po trzech miesiącach przestała mieć jakiekolwiek trudności w posługiwaniu się
językiem angielskim. Zresztą nie był to dla niej całkiem obcy język, uczyła się go
przecież w Polsce. Pod koniec pobytu postarała się o zezwolenie na pozostanie
w Anglii dłużej, by ukończyć cały kurs i zdać egzamin.
Justyna cały czas pracowała, a nabrała takiej wprawy w sprzątaniu, że potrafiła
wysprzątać jednego dnia nawet 3 domy.
Najbardziej dokuczała jej tęsknota za Alkiem, ale gdy z nim rozmawiała starała
się nie rozklejać.
Julita osiągnęła swój cel - zdała w Anglii egzamin, który upoważniał ją do
nauczania języka angielskiego.
Wróciła do Polski straszliwie wychudzona, ale z całkiem dobrze wyrobionymi
mięśniami. Przywiozła dwa trofea - jeden to dyplom, a drugi - zestaw bardzo
fikuśnych szczotek. I wiecie co, widziałam te szczotki wiszące w ich domku
na podmiejskiej działce.
Teraz Julita jest na wcześniejszej emeryturze i w ramach podreperowania kasy
udziela prywatnie lekcji angielskiego.
kobietą. Ma naturalnie czarne włosy, teraz poprzeplatane cienkimi nitkami siwizny,
jej ciemno brązowe oczy zachowały nadal młodzieńczy blask a do tego figury
można jej pozazdrościć.
Za mąż wyszła młodo, ale nie był to udany związek.
Jej mąż miał naturę "niebieskiego ptaka" a poza tym bardzo pojemne serce - wciąż
telefonowały do niego jakieś dziewczyny a on często znikał z domu - czasem nawet
na kilka dni.
Po kilku dość ostrych starciach Julita wystawiła do przedpokoju mężowskie rzeczy
starannie spakowane w dwie walizki. Gdy wrócił do domu "nie wiadomo skąd",
spokojnym głosem poprosiła by zabrał swoje rzeczy i opuścił mieszkanie, które
należało do rodziców Julity. Została sama i wreszcie odczuła wielki spokój.
Przestała się zamartwiać gdzie i z kim jej mąż szaleje.
Spokojnie skończyła studia i dostała propozycję pracy na swej macierzystej uczelni.
Rozwód dostała szybko, dzieci nie było, majątku wspólnego też nie, więc już
na drugiej rozprawie małżeństwo zostało rozwiązane.
Julita doszła do wniosku, że ona to się nie nadaje zapewne do małżeństwa i zajęła
się karierą zawodową.
W niedługim czasie poznała na jakimś uczelnianym spędzie nieco nieśmiałego,
tykowatego młodego człowieka, który podobnie jak ona pozostał na uczelni, tyle tylko,
że był absolwentem archeologii.
Okazało się, że mają bardzo wiele wspólnych zainteresowań, podobne upodobania
kulinarne, oglądają z przyjemnością te same filmy, bawią ich te same dowcipy.
Wkrótce zostali parą. Julita nie dążyła do małżeństwa, na razie miała dosyć jednego
związku. Poza tym nie miała za grosz ochoty na dziecko, o czym niemal na
"dzień dobry" poinformowała Alka. Alek też nie miał ochoty na dziecko, ale
miał ochotę pozostać z Julitą na zawsze. W dwa lata pózniej wzięli ślub.
Gdy nadeszły czasy Solidarności a potem wszelkie przemiany gospodarcze, okazało
się, że nie ma zupełnie chętnych na studiowanie filologii rosyjskiej. Praca Julity
stała pod znakiem zapytania, więc Julita postanowiła czym prędzej zmienić profil
językowy i ostro zabrała się za angielski. Postanowiła wyjechać na studia językowe
do Anglii. Trochę pieniędzy pożyczyli od rodziców Alka, Julita sprzedała całą
swą biżuterię po babci i wyjechała do Anglii, do Hastings. Postanowiła, że zarobi
pieniądze na swe studia pracując . O pomoc w znalezieniu pracy poprosiła panią,
u której zamieszkała. Nie była to ciekawa ani lekka praca - pani mgr została
sprzątaczką. Wpierw właścicielka domku pouczyła ją jak ma sprzątać by zadowolić
tutejsze panie domów, poza tym doradziła jakich środków ma używać a nawet
naraiła jej pierwszych klientów. Po dwóch sprzątaniach Julita zwątpiła w sens tego
pomysłu - była śmiertelnie zmęczona - i fizycznie i psychicznie. Pół nocy
przepłakała, ale postanowiła jednak wytrwać. Udało się jej zapisać na taki kurs,
na którym zajęcia odbywały się popołudniami.
Rano sprzątała , potem lunch, i wykłady do wieczora. W soboty i niedziele niewiele
wypoczywała, bo powtarzała to wszystko, czego nauczyła się w tygodniu.
Po trzech miesiącach przestała mieć jakiekolwiek trudności w posługiwaniu się
językiem angielskim. Zresztą nie był to dla niej całkiem obcy język, uczyła się go
przecież w Polsce. Pod koniec pobytu postarała się o zezwolenie na pozostanie
w Anglii dłużej, by ukończyć cały kurs i zdać egzamin.
Justyna cały czas pracowała, a nabrała takiej wprawy w sprzątaniu, że potrafiła
wysprzątać jednego dnia nawet 3 domy.
Najbardziej dokuczała jej tęsknota za Alkiem, ale gdy z nim rozmawiała starała
się nie rozklejać.
Julita osiągnęła swój cel - zdała w Anglii egzamin, który upoważniał ją do
nauczania języka angielskiego.
Wróciła do Polski straszliwie wychudzona, ale z całkiem dobrze wyrobionymi
mięśniami. Przywiozła dwa trofea - jeden to dyplom, a drugi - zestaw bardzo
fikuśnych szczotek. I wiecie co, widziałam te szczotki wiszące w ich domku
na podmiejskiej działce.
Teraz Julita jest na wcześniejszej emeryturze i w ramach podreperowania kasy
udziela prywatnie lekcji angielskiego.
piątek, 11 października 2013
Portrety kobiet - Karolina
Karolina jest mieszkanką jednej z podtatrzańskich miejscowości. Z ulgą przyjęła fakt,
że wreszcie skończyła liceum. Wreszcie skończyły się meczące dojazdy do szkoły.
Karolina chciała się uczyć dalej. Ale aby się uczyć, trzeba mieć pieniądze. Nie da się
ukryć- studia to spory koszt - trzeba wynająć mieszkanie, trzeba przecież jeść, trzeba
mieć pieniądze na podręczniki, trzeba też kupić nieco nowych ciuchów i mieć jakieś
pieniądze na niewielkie rozrywki, choćby na kino lub teatr. Dużo w życiu tych "trzeba".
W domu rodzice wcale nie byli zachwyceni tymi pomysłami - dochody z wynajmu
turystom pokoi i prowadzenie dla nich całodziennego wyżywienia nie przynosiły
regularnych zysków. Były "puste" miesiące, gdy nikogo nie gościli i nic nie zarabiali.
"Wybij sobie studia z głowy i idz do pracy" - ten tekst ciągle słyszała w domu.
"A najlepiej znajdz sobie bogatego męża" - ten tekst padał z ust babci i doprowadzał
Karolinę do szału.
Karolina pojechała do Krakowa by tam szukać pracy. Ale pracy dla dziewcząt po
maturze nie było.
Spotkała za to dziewczynę (Jadżkę) ze sąsiedniej miejscowości, która wybierała się do
Niemiec, by tam zacząć pracę "na czarno" jako sprzątaczka. Jej ciotka od lat jezdziła
regularnie do Bawarii. Miała już krąg pracodawców, którzy byli bardzo zadowoleni z jej
pracy.
Postanowiła teraz pomóc nieco swej młodej kuzynce, by ta zarobiła też trochę pieniędzy
i Jadżka za dwa dni wylatywała do Monachium. Trochę się bała, bo tak prawdę mówiąc
zupełnie nie znała języka. Ale na początku miała pomagać swej ciotce, która twierdziła,
że z całą pewnością Jadzia przez trzy miesiące nauczy się podstawowych zwrotów i po
tym czasie będzie mogła już pracować samodzielnie.
Jadzia, która bardzo lubiła Karolinę, powiedziała, że jeśli wszystko będzie dobrze, to ona
ściągnie tam Karolinę.A tymczasem niech Karolina postara się nauczyć choć trochę
niemieckiego - jest sporo samouczków, więc z pewnością da radę.
Było lato, turyści dopisali, więc Karolina miała pełne ręce roboty - musiała pomagać
w kuchni, sprzątać cały dom, więc jak zwykle nie miała wakacji, do czego zresztą była
przyzwyczajona. Za naukę niemieckiego brała się dopiero póznym wieczorem.
Nie liczyła za bardzo na to, że Jadzia załatwi jej jakąś pracę w Niemczech-przecież ona
była tam po raz pierwszy. Była pewna, że na nic się jej paszport nie przyda.
Lato tego roku było piękne, we wrześniu nadal było sporo gości, zwłaszcza tych z małymi
dziećmi. Karolina wciąż czekała na list, ale pewnego dnia zamiast listu do jej domu
zawitała mama Jadzi. Wpierw się upewniła, czy Karolina nadal ma zamiar wyjechać
do Niemiec, potem zamknęła się z mamą Karoliny w kuchni i długo o czymś rozmawiały.
Wreszcie mama Jadzi wyszła i przy okazji wetknęła Karolinie w rękę list od Jadzi, która z
oszczędności zapakowała dwa listy w jedną kopertę.
List był krótki - Jadzia była zadowolona,prosiła by Karolina jak najszybciej przyjechała,
a właściwie przyleciała do Monachium, jest praca, mieszkać będą razem i niech Karolina
zatelefonuje do niej i poda datę i godzinę przylotu.
Najwięcej sprzeciwu wobec postanowienia wyjazdu zgłaszał ojciec Karoliny. Po wielu
dyskusjach, nie zawsze spokojnych powiedział - " a rób co sobie chcesz, tylko wiedz, że
jak wrócisz z brzuchem to nie licz, że będę Cię wraz z bachorem utrzymywał".
Karolinie było bardzo przykro, że ojciec tak widzi sprawę, że nie trafiają mu do przekonania
tłumaczenia Karoliny, że chce zarobić na studia, że nie spieszy się jej do posiadania dzieci,
do wyjścia za mąż też nie. Chłopak Karoliny był zasmucony, ale dobrze rozumiał jej
decyzję. On w pazdzierniku zaczynał studia w Krakowie.
Z ciężkim sercem pakowała swe rzeczy, załatwiała bilety, wymieniała swe niewielkie
oszczędności na euro. Matka, w tajemnicy przed mężem, dała Karolinie pieniądze na bilety
lotnicze i 100 euro.
Z duszą na ramieniu Karolina pojechała do Warszawy- stamtąd miała bezpośredni lot do
Monachium.
Podróż minęła bezboleśnie, na lotnisku czekała na nią Jadzia. Karolinie aż kręciło się
w głowie z nadmiaru nowych wrażeń.
Pierwszy dzień spędziła na tworzeniu rozkładu dnia - spisywała adresy, dokładnie drogę,
nr linii autobusowych lub metra oraz to co miała w danym miejscu robić. Przygotowała
też sobie strój roboczy, by nie paradować po ulicy w tym samym ubraniu, w którym
sprzątała.
Karolina szybko wpadła w rytm nowych obowiązków. Najczęściej sprzątała po dwa
mieszkania dziennie, czasem trzy. Raz w tygodniu miała tylko jedno mieszkanie do sprzątania
ale dochodziło do tego prasowanie- lubiła tam chodzić, bo właścicielka mieszkania była Polką,
więc nie było bariery językowej. Karolina należała raczej do rozmownych dziewczyn, więc
była szczęśliwa, że może swobodnie rozmawiać. Często sprzątała puste mieszkania, ich
właściciele byli w pracy, a ona miała do nich klucze. Należność za usługę zostawiali w
widocznym miejscu, często z kartką, na której pisali co chcą by zrobiła następnym razem.
Przez 2 lata Karolina pracowała w Monachium w cyklu trzymiesięcznym.Zupełnie niezle
opanowała niemiecki, bardzo dobrze poznała miasto, doskonale wiedziała gdzie ma robić
zakupy, by nie wydać zbyt dużo pieniędzy.
Rozpoczęła studia, ale zawsze w czasie wakacji wracała do Niemiec, by podreperować swój
budżet. Ze względów "oszczędnościowych" w Krakowie zamieszkała wspólnie ze swym
chłopakiem- byli parą jeszcze w czasach liceum. Oczywiście ani jego ani jej rodzina o tym
nie wiedziała. Po cichu wzięli również ślub cywilny - nie chcieli żadnego wystawnego
ślubu i wesela. Bo doskonale wiedzieli, że obie rodziny stanęłyby na głowach byle tylko
wyprawić huczne wesele, takie na 300 osób. Postanowili, że Karolina rozejrzy się za
jakąś pracą dla swego męża w Monachium - oczywiście tylko w czasie wakacji.
I udało się - jej męża zatrudnił pewien architekt przy wykończeniowych pracach
wnętrzarskich.
Mariusz znacznie wcześniej skończył studia niż Karolina, a ponieważ praca u tego
architekta podobała mu się i dawała całkiem niezłe zarobki, postanowił przekonać
Karolinę by zamieszkali w Monachium. Zdobył odpowiednie zezwolenia i założył własną
firmę, choć nieco się tego bał.
Nadal dostawał zlecenia od swego dotychczasowego pracodawcy, pomału zleceń było
coraz więcej. Karolina skończyła studia (anglistykę) i dołączyła do męża.
Często udaje się jej robić tłumaczenia - zarobki nie są regularne, ale niezłe.
I wiecie co - obie rodziny do dziś nie wiedzą, że ich jedynacy są od kilku lat po ślubie.
Pytałam Karolinę dlaczego nie starała się o kredyt na studia - wytłumaczyła mi, że
na wsi nie bierze się kredytów - nie ma pieniędzy, to trzeba je zarobić, a żadna praca nie
hańbi. Masz pieniądze - budujesz, realizujesz swoje cele. Nie masz pieniędzy - działanie
ustaje. I dlatego domy buduje się długo, jeszcze dłużej je mebluje. Wiedzę też często
zdobywa się na raty, studiuje z przerwami - najważniejsze to wytrwać.
że wreszcie skończyła liceum. Wreszcie skończyły się meczące dojazdy do szkoły.
Karolina chciała się uczyć dalej. Ale aby się uczyć, trzeba mieć pieniądze. Nie da się
ukryć- studia to spory koszt - trzeba wynająć mieszkanie, trzeba przecież jeść, trzeba
mieć pieniądze na podręczniki, trzeba też kupić nieco nowych ciuchów i mieć jakieś
pieniądze na niewielkie rozrywki, choćby na kino lub teatr. Dużo w życiu tych "trzeba".
W domu rodzice wcale nie byli zachwyceni tymi pomysłami - dochody z wynajmu
turystom pokoi i prowadzenie dla nich całodziennego wyżywienia nie przynosiły
regularnych zysków. Były "puste" miesiące, gdy nikogo nie gościli i nic nie zarabiali.
"Wybij sobie studia z głowy i idz do pracy" - ten tekst ciągle słyszała w domu.
"A najlepiej znajdz sobie bogatego męża" - ten tekst padał z ust babci i doprowadzał
Karolinę do szału.
Karolina pojechała do Krakowa by tam szukać pracy. Ale pracy dla dziewcząt po
maturze nie było.
Spotkała za to dziewczynę (Jadżkę) ze sąsiedniej miejscowości, która wybierała się do
Niemiec, by tam zacząć pracę "na czarno" jako sprzątaczka. Jej ciotka od lat jezdziła
regularnie do Bawarii. Miała już krąg pracodawców, którzy byli bardzo zadowoleni z jej
pracy.
Postanowiła teraz pomóc nieco swej młodej kuzynce, by ta zarobiła też trochę pieniędzy
i Jadżka za dwa dni wylatywała do Monachium. Trochę się bała, bo tak prawdę mówiąc
zupełnie nie znała języka. Ale na początku miała pomagać swej ciotce, która twierdziła,
że z całą pewnością Jadzia przez trzy miesiące nauczy się podstawowych zwrotów i po
tym czasie będzie mogła już pracować samodzielnie.
Jadzia, która bardzo lubiła Karolinę, powiedziała, że jeśli wszystko będzie dobrze, to ona
ściągnie tam Karolinę.A tymczasem niech Karolina postara się nauczyć choć trochę
niemieckiego - jest sporo samouczków, więc z pewnością da radę.
Było lato, turyści dopisali, więc Karolina miała pełne ręce roboty - musiała pomagać
w kuchni, sprzątać cały dom, więc jak zwykle nie miała wakacji, do czego zresztą była
przyzwyczajona. Za naukę niemieckiego brała się dopiero póznym wieczorem.
Nie liczyła za bardzo na to, że Jadzia załatwi jej jakąś pracę w Niemczech-przecież ona
była tam po raz pierwszy. Była pewna, że na nic się jej paszport nie przyda.
Lato tego roku było piękne, we wrześniu nadal było sporo gości, zwłaszcza tych z małymi
dziećmi. Karolina wciąż czekała na list, ale pewnego dnia zamiast listu do jej domu
zawitała mama Jadzi. Wpierw się upewniła, czy Karolina nadal ma zamiar wyjechać
do Niemiec, potem zamknęła się z mamą Karoliny w kuchni i długo o czymś rozmawiały.
Wreszcie mama Jadzi wyszła i przy okazji wetknęła Karolinie w rękę list od Jadzi, która z
oszczędności zapakowała dwa listy w jedną kopertę.
List był krótki - Jadzia była zadowolona,prosiła by Karolina jak najszybciej przyjechała,
a właściwie przyleciała do Monachium, jest praca, mieszkać będą razem i niech Karolina
zatelefonuje do niej i poda datę i godzinę przylotu.
Najwięcej sprzeciwu wobec postanowienia wyjazdu zgłaszał ojciec Karoliny. Po wielu
dyskusjach, nie zawsze spokojnych powiedział - " a rób co sobie chcesz, tylko wiedz, że
jak wrócisz z brzuchem to nie licz, że będę Cię wraz z bachorem utrzymywał".
Karolinie było bardzo przykro, że ojciec tak widzi sprawę, że nie trafiają mu do przekonania
tłumaczenia Karoliny, że chce zarobić na studia, że nie spieszy się jej do posiadania dzieci,
do wyjścia za mąż też nie. Chłopak Karoliny był zasmucony, ale dobrze rozumiał jej
decyzję. On w pazdzierniku zaczynał studia w Krakowie.
Z ciężkim sercem pakowała swe rzeczy, załatwiała bilety, wymieniała swe niewielkie
oszczędności na euro. Matka, w tajemnicy przed mężem, dała Karolinie pieniądze na bilety
lotnicze i 100 euro.
Z duszą na ramieniu Karolina pojechała do Warszawy- stamtąd miała bezpośredni lot do
Monachium.
Podróż minęła bezboleśnie, na lotnisku czekała na nią Jadzia. Karolinie aż kręciło się
w głowie z nadmiaru nowych wrażeń.
Pierwszy dzień spędziła na tworzeniu rozkładu dnia - spisywała adresy, dokładnie drogę,
nr linii autobusowych lub metra oraz to co miała w danym miejscu robić. Przygotowała
też sobie strój roboczy, by nie paradować po ulicy w tym samym ubraniu, w którym
sprzątała.
Karolina szybko wpadła w rytm nowych obowiązków. Najczęściej sprzątała po dwa
mieszkania dziennie, czasem trzy. Raz w tygodniu miała tylko jedno mieszkanie do sprzątania
ale dochodziło do tego prasowanie- lubiła tam chodzić, bo właścicielka mieszkania była Polką,
więc nie było bariery językowej. Karolina należała raczej do rozmownych dziewczyn, więc
była szczęśliwa, że może swobodnie rozmawiać. Często sprzątała puste mieszkania, ich
właściciele byli w pracy, a ona miała do nich klucze. Należność za usługę zostawiali w
widocznym miejscu, często z kartką, na której pisali co chcą by zrobiła następnym razem.
Przez 2 lata Karolina pracowała w Monachium w cyklu trzymiesięcznym.Zupełnie niezle
opanowała niemiecki, bardzo dobrze poznała miasto, doskonale wiedziała gdzie ma robić
zakupy, by nie wydać zbyt dużo pieniędzy.
Rozpoczęła studia, ale zawsze w czasie wakacji wracała do Niemiec, by podreperować swój
budżet. Ze względów "oszczędnościowych" w Krakowie zamieszkała wspólnie ze swym
chłopakiem- byli parą jeszcze w czasach liceum. Oczywiście ani jego ani jej rodzina o tym
nie wiedziała. Po cichu wzięli również ślub cywilny - nie chcieli żadnego wystawnego
ślubu i wesela. Bo doskonale wiedzieli, że obie rodziny stanęłyby na głowach byle tylko
wyprawić huczne wesele, takie na 300 osób. Postanowili, że Karolina rozejrzy się za
jakąś pracą dla swego męża w Monachium - oczywiście tylko w czasie wakacji.
I udało się - jej męża zatrudnił pewien architekt przy wykończeniowych pracach
wnętrzarskich.
Mariusz znacznie wcześniej skończył studia niż Karolina, a ponieważ praca u tego
architekta podobała mu się i dawała całkiem niezłe zarobki, postanowił przekonać
Karolinę by zamieszkali w Monachium. Zdobył odpowiednie zezwolenia i założył własną
firmę, choć nieco się tego bał.
Nadal dostawał zlecenia od swego dotychczasowego pracodawcy, pomału zleceń było
coraz więcej. Karolina skończyła studia (anglistykę) i dołączyła do męża.
Często udaje się jej robić tłumaczenia - zarobki nie są regularne, ale niezłe.
I wiecie co - obie rodziny do dziś nie wiedzą, że ich jedynacy są od kilku lat po ślubie.
Pytałam Karolinę dlaczego nie starała się o kredyt na studia - wytłumaczyła mi, że
na wsi nie bierze się kredytów - nie ma pieniędzy, to trzeba je zarobić, a żadna praca nie
hańbi. Masz pieniądze - budujesz, realizujesz swoje cele. Nie masz pieniędzy - działanie
ustaje. I dlatego domy buduje się długo, jeszcze dłużej je mebluje. Wiedzę też często
zdobywa się na raty, studiuje z przerwami - najważniejsze to wytrwać.
czwartek, 10 października 2013
Portrety kobiet - Halina
Bohaterkami moich postów najczęściej są kobiety i wcale tego nie zamierzam
zmieniać.
To na kobietach spoczywa spoczywa zawsze najwięcej obowiązków domowych,
to one noszą w sobie pokój dziecinny niemal zawsze gotowy na przyjęcie
nowego lokatora, to one tworzą ciepło domowego ogniska.
Więc i tym razem będzie o kobiecie.
Halina
Jest niewysoką szatynką o pięknych ciemnobrązowych oczach okolonych
długimi czarnymi rzęsami i ładnie wykrojonymi brwiami. Sprawia wrażenie
bardzo kruchej i delikatnej.
Za mąż wyszła wcześnie, w rok po ślubie na świecie pojawiła się córeczka.
Marzenia Haliny o szczęśliwym życiu małżeńskim szybko się skończyły.
Mąż Haliny coraz częściej wracał do domu pijany, robił awantury.
Wprawdzie w chwilach trzezwości zapewniał ją o swej miłości i obiecywał
poprawę, ale dłużej niż jednego dnia bez alkoholu nie wytrzymywał.
Gdy stracił pracę i nie miał pieniędzy na wódkę, zaczął wynosić z domu różne
rzeczy na handel.
Halina zostawiła dziecko pod opieką swej matki, sama wyruszyła do pracy.
Jej mąż staczał się coraz szybciej, codziennie robił awantury a gdy Halina nie
dawała pieniędzy na wódkę zaczął ją bić. Pewnego dnia, gdy kolejny raz
Halina odmówiła mu pieniędzy wpadł we wściekłość- pobił ją dotkliwie a na
koniec wyrzucił przez okno dwuletnią wówczas córeczkę.
Dziecko wylądowało szczęśliwie na rosnących pod oknami krzakach, ale
było całe podrapane. A Halina pierwszy raz wezwała milicję i karetkę
pogotowia - obie z dzieckiem były zakrwawione i wymagały pomocy.
I Halina wreszcie złożyła w sądzie papiery rozwodowe.
Co dziwniejsze, spotkała się z potępieniem ze strony własnej matki, sióstr
i oczywiście teściowej.
Rozwód otrzymała bardzo szybko. Wróciła wraz z dzieckiem do swego domu
rodzinnego.
Rok pózniej spotkała na swej drodze młodszego nieco od siebie chłopaka.
Był w niej zakochany po uszy, nalegał by szybko zalegalizować ich związek,
opiekował się małą.
Jedna z sióstr Haliny kilka lat wcześniej wyjechała do Polski. Była absolwentką
germanistyki, ale nie mogła znalezć pracy w swoim kraju. Szybko znalazła
pracę w Polsce - jako sprzątaczka. W niedługim czasie znalazła też miłość swego
życia.
I choć rodzina chłopaka mocno protestowała ( bo to Ukrainka, wiadomo przecież
co oni zrobili Polakom) wzięli ślub. Marina dość szybko wrosła w polskie realia,
a swą dobrocią przekonała wreszcie teściów do siebie. A może i dlatego,że
płynęła w niej odrobina polskiej krwi? Jedna z babek była Polką, mieszkającą
od kilku pokoleń na Ukrainie. Marina ściągnęła do Polski Halinę - bez trudu
Halina znalazła pracę - też jako sprzątaczka.
Do podjęcia tej pracy Halina podeszła dość filozoficznie - w domu przecież też
musiała sprzątać, ale nie dostawała za to pieniędzy. Tu był zarobek naprawdę niezły,
jak na ukraińskie kryteria. Zwłaszcza, że znalezienie pracy wcale nie było łatwe
i proste.Jej mąż pracował dorywczo, a Halina zaczęła systematycznie wyjeżdżać
do pracy w Polsce. Urodziła drugie dziecko, co trochę przyhamowało dopływ
gotówki. Teraz do pracy wyjeżdżał na kilka miesięcy jej mąż- ale on do Rosji.
Dzięki swej ciężkiej pracy dorobili się wreszcie własnego domu.
Oboje zastanawiają się nad przeprowadzką do Polski i czekają aż wreszcie Ukraina
wstąpi do UE.
Aktualny mąż Haliny nie pije- ma inny nałóg - uwielbia lody i słodycze.
zmieniać.
To na kobietach spoczywa spoczywa zawsze najwięcej obowiązków domowych,
to one noszą w sobie pokój dziecinny niemal zawsze gotowy na przyjęcie
nowego lokatora, to one tworzą ciepło domowego ogniska.
Więc i tym razem będzie o kobiecie.
Halina
Jest niewysoką szatynką o pięknych ciemnobrązowych oczach okolonych
długimi czarnymi rzęsami i ładnie wykrojonymi brwiami. Sprawia wrażenie
bardzo kruchej i delikatnej.
Za mąż wyszła wcześnie, w rok po ślubie na świecie pojawiła się córeczka.
Marzenia Haliny o szczęśliwym życiu małżeńskim szybko się skończyły.
Mąż Haliny coraz częściej wracał do domu pijany, robił awantury.
Wprawdzie w chwilach trzezwości zapewniał ją o swej miłości i obiecywał
poprawę, ale dłużej niż jednego dnia bez alkoholu nie wytrzymywał.
Gdy stracił pracę i nie miał pieniędzy na wódkę, zaczął wynosić z domu różne
rzeczy na handel.
Halina zostawiła dziecko pod opieką swej matki, sama wyruszyła do pracy.
Jej mąż staczał się coraz szybciej, codziennie robił awantury a gdy Halina nie
dawała pieniędzy na wódkę zaczął ją bić. Pewnego dnia, gdy kolejny raz
Halina odmówiła mu pieniędzy wpadł we wściekłość- pobił ją dotkliwie a na
koniec wyrzucił przez okno dwuletnią wówczas córeczkę.
Dziecko wylądowało szczęśliwie na rosnących pod oknami krzakach, ale
było całe podrapane. A Halina pierwszy raz wezwała milicję i karetkę
pogotowia - obie z dzieckiem były zakrwawione i wymagały pomocy.
I Halina wreszcie złożyła w sądzie papiery rozwodowe.
Co dziwniejsze, spotkała się z potępieniem ze strony własnej matki, sióstr
i oczywiście teściowej.
Rozwód otrzymała bardzo szybko. Wróciła wraz z dzieckiem do swego domu
rodzinnego.
Rok pózniej spotkała na swej drodze młodszego nieco od siebie chłopaka.
Był w niej zakochany po uszy, nalegał by szybko zalegalizować ich związek,
opiekował się małą.
Jedna z sióstr Haliny kilka lat wcześniej wyjechała do Polski. Była absolwentką
germanistyki, ale nie mogła znalezć pracy w swoim kraju. Szybko znalazła
pracę w Polsce - jako sprzątaczka. W niedługim czasie znalazła też miłość swego
życia.
I choć rodzina chłopaka mocno protestowała ( bo to Ukrainka, wiadomo przecież
co oni zrobili Polakom) wzięli ślub. Marina dość szybko wrosła w polskie realia,
a swą dobrocią przekonała wreszcie teściów do siebie. A może i dlatego,że
płynęła w niej odrobina polskiej krwi? Jedna z babek była Polką, mieszkającą
od kilku pokoleń na Ukrainie. Marina ściągnęła do Polski Halinę - bez trudu
Halina znalazła pracę - też jako sprzątaczka.
Do podjęcia tej pracy Halina podeszła dość filozoficznie - w domu przecież też
musiała sprzątać, ale nie dostawała za to pieniędzy. Tu był zarobek naprawdę niezły,
jak na ukraińskie kryteria. Zwłaszcza, że znalezienie pracy wcale nie było łatwe
i proste.Jej mąż pracował dorywczo, a Halina zaczęła systematycznie wyjeżdżać
do pracy w Polsce. Urodziła drugie dziecko, co trochę przyhamowało dopływ
gotówki. Teraz do pracy wyjeżdżał na kilka miesięcy jej mąż- ale on do Rosji.
Dzięki swej ciężkiej pracy dorobili się wreszcie własnego domu.
Oboje zastanawiają się nad przeprowadzką do Polski i czekają aż wreszcie Ukraina
wstąpi do UE.
Aktualny mąż Haliny nie pije- ma inny nałóg - uwielbia lody i słodycze.
niedziela, 15 września 2013
Trudna miłość- cz.3
Po wizycie u wróżki Tomek nie mógł dojść do siebie. W to, że może nigdy nie będą
mieli dzieci to wierzył, przecież tak się zdarza. Natomiast nie mógł zaakceptować myśli,
że jego los można było wyczytać w gwiazdach, ktorych już dawno nie ma, a my widzimy
tylko ich odbicie. Odbicie tego, czego już nie ma... to przecież idiotyczne dla trzezwo
myślącego człowieka. Prędzej uwierzyłby, gdyby wróżka coś wyczytała z jego dłoni.
Kiedyś wyczytał, że niektóre choroby genetyczne zmieniają układ charakterystycznych
linii wnętrza dłoni i chiromancja to nie takie bzdury jakby się wydawało.
Ale astrologia, numerologia, wpływ imienia na życie - bzdury i tyle.
W dwa dni pózniej, dobra koleżanka z działu personalnego wyjawiła mu w wielkiej
tajemnicy, że ktoś z zarządu dziwił się, że pracują dwie osoby o tym samym nazwisku
w jednym oddziale.
Tomek aż zaniemówił - co za zbieg okoliczności- przecież już od dawna są małżeństwem.
Marta przyjęła jego nazwisko, więc co w tym dziwnego. Ale już zapaliła mu się w głowie
czerwona żaróweczka. Jeszcze tego samego dnia zadzwonił do kolegi, który stosunkowo
niedawno chciał go widzieć w swojej firmie. Postanowił zmienić pracę nim ktoś zechce
się pozbyć Marty lub jego. On bez trudu mógł znalezć pracę, Marta mogła mieć z tym
trudności - prawników jest wszak jak mrówek w lesie.
To nie był dobry dzień - wpierw Tomek powiedział Marcie, że chce zmienić pracę , nie
mówiąc o prawdziwej przyczynie. Jakoś to łyknęła.
Dał słowo koleżance, że nic nikomu nie powie, dotyczyło to również Marty. Potem, gdy
na stole wylądowały lody, które zawsze Martę wprawiały w dobry nastrój, postanowił
przeprowadzić z nią poważną rozmowę.
Powiedział, że jeśli w ciągu 2 lat nie przyjdzie na świat ich dziecko, to jego zdaniem
powinni zgłosić się do kolejki adopcyjnej.
Dziecko to jest dziecko, nieważne kto spłodził i urodził, ważne kto miał serce i wychował.
Marta oświadczyła, że po jej trupie - ona chce mieć własne dziecko, a nie cudze, które
być może spłodziła para pijaków i dziecko będzie debilne.
I wtedy Tomek powiedział, że w takim razie, niech ona zajdzie w ciążę z kimś innym, bo
on, jak widać, nie jest w stanie dać jej dziecka. On da temu dziecku taką miłość jakby to
było jego, bo on ją kocha, więc dziecko też pokocha.
Stanowczo było za mało lodów na stole - Marta rzuciła się na Tomka z pięściami, krzycząc,
że on chce z niej zrobić jakąś dziwkę. W chwilę potem po pokoju latał blond-tajfun zrzucając
z półek książki, wazony, zdjęcia ze ścian. Wyleciały też ubrania Marty z szafy i ze dwie walizki.
Marta zebrała ciuchy do walizek, wykrzyczała na koniec, że teraz Tomek może sobie wziąć
inną kobietę, ona składa papiery rozwodowe. Tomek zaczął się śmiać, że teraz to sobie
znajdzie kobietę samotną z co najmniej z dwójką dzieci. Ale rozwścieczona Marta chyba tego
nie usłyszała. Porwała zapakowane walizki i wybiegła z mieszkania. Po kilku sekundach
Tomek usłyszał, że otwierają się drzwi wejściowe, coś łomotnęło dzwięcznie o podłogę,
a drzwi się znów zatrzasnęły. Ogłuszony i przerażony wybuchem Marty Tomek wyjrzał do
przedpokoju - na podłodze leżał pęk kluczy- od ich mieszkania, piwnicy i samochodu.
Marta rzeczywiście złożyła papiery w sądzie. Miała wielu znajomych w tej branży, udało się
wyznaczyć szybki termin rozprawy. W trzy miesiące pózniej Tomek był rozwodnikiem.
W tym samym czasie zmienił pracę i na "dzień dobry" zaliczył trzytygodniowy pobyt na
szkoleniu w Wielkiej Brytanii. Miał tyle pracy i nowych różnych zajęć, że nawet nie miał
czasu pomyśleć nad tym, co się stało.
Pousuwał starannie wszystkie rzeczy będące własnością Marty i odesłał je do teściów.
Odbył poważną, męską rozmowę z teściem, który był niepocieszony, że małżeństwo się
rozpadło, ale dobrze znał własną córkę i wiedział, że do łatwych we współżyciu to ona
nie należy.
Mniej więcej w rok po rozwodzie, gdy Tomek wrócił z pracy, w swoim mieszkaniu zastał
Martę. Miała po prostu trzeci komplet kluczy od ich mieszkania. Twierdziła, że zupełnie
o tym zapomniała, a gdy odnalazła postanowiła go oddać. I przy okazji sprawdzić, czy
Tomek znalazł sobie kobietę z dwójką dzieci.
Marta niemal do rana oddawała Tomkowi klucze od mieszkania.
Znów było istne wariactwo i pełen luz. Rano Tomek zadzwonił do firmy, że przyjdzie
dopiero po południu, bo się bardzo zle czuje, czymś się chyba zatruł. To był już piątek,
więc szef zwolnił go z przyjścia tego dnia do pracy.
W niedzielę Marta wyskoczyła do domu po kilka ciuchów i kosmetyki.
Po trzech dniach spędzonych w łóżku, pełnych wyznań i seksu,postanowili spróbować
jeszcze raz.
Ponownie wzięli ślub- tym razem tylko cywilny, tylko oni i świadkowie.
I znów zaczęło się co miesięczne wyczekiwanie na to, co wykaże tester. I znów były
zgrzyty, teraz dodatkowo o to, że Tomek wyjeżdża w delegacje w dni płodne Marty.
Ale Tomek nie miał zamiaru z tego powodu zmieniać pracy.
Marta znów się wyprowadziła, ale regularnie dzwoniła do Tomka, sprawdzając, czy nadal
jest sam. Czasami wpadała bez zapowiedzi i znów było szaleństwo i luz, ale jakoś
dziecka nie było nadal.
Tomek pomału dojrzewa do rozwodu - nie odpowiada mu ta sytuacja. Ostatnio zdał sobie
sprawę, że z Martą łączy go tylko seks, ponadto czuje się jak jakiś rozpłodowiec,
dopuszczany do samicy w okresie rui. Nadal ma "plan awaryjny" - ożenić się z kobietą,
która ma małe dzieci i wychowuje je samotnie.
Co myśli o tym wszystkim Marta - nie wiadomo.
Twierdzi, że kocha Tomka i nadal wierzy, że jednak będzie miała z nim dziecko. Na razie
niemal całą pensję wydaje na przeróżnych energoterapeutów, uzdrawiaczy itp.
Do wróżki, u której był Tomek nie trafiła, bo nie wierzy we wróżby.
Oboje są przygnębieni, bo już nie kwalifikują się na sponsorowany przez NFZ program
in vitro (wiek).
Dziesiąta rocznica pierwszego ich ślubu nie była obchodzona uroczyście. Wprawdzie
zaprosili na obiad swych świadków i rodziców, ale radości na ich twarzach nie było.
To dość trudna sprawa, gdy oddzielnie zle a ze sobą- chyba jeszcze gorzej.
mieli dzieci to wierzył, przecież tak się zdarza. Natomiast nie mógł zaakceptować myśli,
że jego los można było wyczytać w gwiazdach, ktorych już dawno nie ma, a my widzimy
tylko ich odbicie. Odbicie tego, czego już nie ma... to przecież idiotyczne dla trzezwo
myślącego człowieka. Prędzej uwierzyłby, gdyby wróżka coś wyczytała z jego dłoni.
Kiedyś wyczytał, że niektóre choroby genetyczne zmieniają układ charakterystycznych
linii wnętrza dłoni i chiromancja to nie takie bzdury jakby się wydawało.
Ale astrologia, numerologia, wpływ imienia na życie - bzdury i tyle.
W dwa dni pózniej, dobra koleżanka z działu personalnego wyjawiła mu w wielkiej
tajemnicy, że ktoś z zarządu dziwił się, że pracują dwie osoby o tym samym nazwisku
w jednym oddziale.
Tomek aż zaniemówił - co za zbieg okoliczności- przecież już od dawna są małżeństwem.
Marta przyjęła jego nazwisko, więc co w tym dziwnego. Ale już zapaliła mu się w głowie
czerwona żaróweczka. Jeszcze tego samego dnia zadzwonił do kolegi, który stosunkowo
niedawno chciał go widzieć w swojej firmie. Postanowił zmienić pracę nim ktoś zechce
się pozbyć Marty lub jego. On bez trudu mógł znalezć pracę, Marta mogła mieć z tym
trudności - prawników jest wszak jak mrówek w lesie.
To nie był dobry dzień - wpierw Tomek powiedział Marcie, że chce zmienić pracę , nie
mówiąc o prawdziwej przyczynie. Jakoś to łyknęła.
Dał słowo koleżance, że nic nikomu nie powie, dotyczyło to również Marty. Potem, gdy
na stole wylądowały lody, które zawsze Martę wprawiały w dobry nastrój, postanowił
przeprowadzić z nią poważną rozmowę.
Powiedział, że jeśli w ciągu 2 lat nie przyjdzie na świat ich dziecko, to jego zdaniem
powinni zgłosić się do kolejki adopcyjnej.
Dziecko to jest dziecko, nieważne kto spłodził i urodził, ważne kto miał serce i wychował.
Marta oświadczyła, że po jej trupie - ona chce mieć własne dziecko, a nie cudze, które
być może spłodziła para pijaków i dziecko będzie debilne.
I wtedy Tomek powiedział, że w takim razie, niech ona zajdzie w ciążę z kimś innym, bo
on, jak widać, nie jest w stanie dać jej dziecka. On da temu dziecku taką miłość jakby to
było jego, bo on ją kocha, więc dziecko też pokocha.
Stanowczo było za mało lodów na stole - Marta rzuciła się na Tomka z pięściami, krzycząc,
że on chce z niej zrobić jakąś dziwkę. W chwilę potem po pokoju latał blond-tajfun zrzucając
z półek książki, wazony, zdjęcia ze ścian. Wyleciały też ubrania Marty z szafy i ze dwie walizki.
Marta zebrała ciuchy do walizek, wykrzyczała na koniec, że teraz Tomek może sobie wziąć
inną kobietę, ona składa papiery rozwodowe. Tomek zaczął się śmiać, że teraz to sobie
znajdzie kobietę samotną z co najmniej z dwójką dzieci. Ale rozwścieczona Marta chyba tego
nie usłyszała. Porwała zapakowane walizki i wybiegła z mieszkania. Po kilku sekundach
Tomek usłyszał, że otwierają się drzwi wejściowe, coś łomotnęło dzwięcznie o podłogę,
a drzwi się znów zatrzasnęły. Ogłuszony i przerażony wybuchem Marty Tomek wyjrzał do
przedpokoju - na podłodze leżał pęk kluczy- od ich mieszkania, piwnicy i samochodu.
Marta rzeczywiście złożyła papiery w sądzie. Miała wielu znajomych w tej branży, udało się
wyznaczyć szybki termin rozprawy. W trzy miesiące pózniej Tomek był rozwodnikiem.
W tym samym czasie zmienił pracę i na "dzień dobry" zaliczył trzytygodniowy pobyt na
szkoleniu w Wielkiej Brytanii. Miał tyle pracy i nowych różnych zajęć, że nawet nie miał
czasu pomyśleć nad tym, co się stało.
Pousuwał starannie wszystkie rzeczy będące własnością Marty i odesłał je do teściów.
Odbył poważną, męską rozmowę z teściem, który był niepocieszony, że małżeństwo się
rozpadło, ale dobrze znał własną córkę i wiedział, że do łatwych we współżyciu to ona
nie należy.
Mniej więcej w rok po rozwodzie, gdy Tomek wrócił z pracy, w swoim mieszkaniu zastał
Martę. Miała po prostu trzeci komplet kluczy od ich mieszkania. Twierdziła, że zupełnie
o tym zapomniała, a gdy odnalazła postanowiła go oddać. I przy okazji sprawdzić, czy
Tomek znalazł sobie kobietę z dwójką dzieci.
Marta niemal do rana oddawała Tomkowi klucze od mieszkania.
Znów było istne wariactwo i pełen luz. Rano Tomek zadzwonił do firmy, że przyjdzie
dopiero po południu, bo się bardzo zle czuje, czymś się chyba zatruł. To był już piątek,
więc szef zwolnił go z przyjścia tego dnia do pracy.
W niedzielę Marta wyskoczyła do domu po kilka ciuchów i kosmetyki.
Po trzech dniach spędzonych w łóżku, pełnych wyznań i seksu,postanowili spróbować
jeszcze raz.
Ponownie wzięli ślub- tym razem tylko cywilny, tylko oni i świadkowie.
I znów zaczęło się co miesięczne wyczekiwanie na to, co wykaże tester. I znów były
zgrzyty, teraz dodatkowo o to, że Tomek wyjeżdża w delegacje w dni płodne Marty.
Ale Tomek nie miał zamiaru z tego powodu zmieniać pracy.
Marta znów się wyprowadziła, ale regularnie dzwoniła do Tomka, sprawdzając, czy nadal
jest sam. Czasami wpadała bez zapowiedzi i znów było szaleństwo i luz, ale jakoś
dziecka nie było nadal.
Tomek pomału dojrzewa do rozwodu - nie odpowiada mu ta sytuacja. Ostatnio zdał sobie
sprawę, że z Martą łączy go tylko seks, ponadto czuje się jak jakiś rozpłodowiec,
dopuszczany do samicy w okresie rui. Nadal ma "plan awaryjny" - ożenić się z kobietą,
która ma małe dzieci i wychowuje je samotnie.
Co myśli o tym wszystkim Marta - nie wiadomo.
Twierdzi, że kocha Tomka i nadal wierzy, że jednak będzie miała z nim dziecko. Na razie
niemal całą pensję wydaje na przeróżnych energoterapeutów, uzdrawiaczy itp.
Do wróżki, u której był Tomek nie trafiła, bo nie wierzy we wróżby.
Oboje są przygnębieni, bo już nie kwalifikują się na sponsorowany przez NFZ program
in vitro (wiek).
Dziesiąta rocznica pierwszego ich ślubu nie była obchodzona uroczyście. Wprawdzie
zaprosili na obiad swych świadków i rodziców, ale radości na ich twarzach nie było.
To dość trudna sprawa, gdy oddzielnie zle a ze sobą- chyba jeszcze gorzej.
sobota, 14 września 2013
Trudna miłość - cz .2
Nie tak sobie wyobrażał Tomek wizytę u wróżki. Spodziewał się ubranej na
kolorowo Cyganki, pokoju bez okien zawieszonego kotarami, stolika nakrytego
jakąś aksamitną lub jedwabną materią , drżącego płomyka świecy, stojącej na
podstawce szklanej kuli i drzemiącego czarnego kota.
Nic z tego - w pokoju dominowało duże biurko, na którym stały dwa drewniane
zamknięte pudełka, leżał jakiś notatnik i.....laptop.
Za biurkiem siedziała skromnie ubrana kobieta, w wieku zupełnie nie określonym.
Wyglądała tak zwyczajnie jak urzędniczka w jakimś biurze.
Tomkowi rzuciły się w oczy jej szczupłe ręce, na obu przegubach miała sporo
bransoletek, na palcach pierścienie- duże, z kamieniami bardzo ozdobnie
oprawionymi.
Z lekkim ociąganiem się i zapewne dość niepewną miną podszedł do biurka.
Kobieta uniosła się lekko ze swojego krzesła, gestem zapraszając go by usiadł
naprzeciw niej.
A jak pan ma na imię?- zapytała.
Tomek - odpowiedział, zastanawiając się czy i nazwisko musi podać.
"No tak - Tomasz- czyli niewierny Tomasz. Ale nie dlatego ,że zdradza ale że nie
wierzy. Nie wierzy, a jednak przyszedł do wróżki, więc sprawa pewnie
poważna" - powiedziała półgłosem.
Tomek uśmiechnął się, jego skrępowanie powoli mijało.
Czy zna pan swoją dokładną datę urodzenia, miejsce i godzinę z dokładnością do
piętnastu minut? Zajrzymy w pana horoskop a potem popytamy się kart. Pan będzie
zadawał pytania, ja będę rozkładała karty i powiem panu co one mówią.
Tomek podał swoje dane,oprócz dokładnej godziny narodzin, wiedział tylko, że był
to pózny wieczór.
Wróżka wklepała wszystkie dane do komputera, potem jeszcze coś tam wpisywała.
A może napije się pan dobrej herbaty? To chwilę jednak potrwa.
Tomek podziękował. Wróżka wstała, przeprosiła go na chwilę i zostawiła samego
w pokoju.
Miał straszną ochotę wyjść stąd, ale postanowił jednak zostać.
Po chwili wróżka wróciła ze szklanką herbaty, zerknęła w komputer i włączyła
drukarkę.
Drukarka trochę poskrzeczała i powarczała, potem wypluła kilka stron zapisanych
jakimiś kołami, w które były wrysowane kwadraty i przy każdej linii było pełno
cyferek.
No proszę, - powiedział Tomek z przekąsem-to teraz tak wygląda wróżenie?
Wróżka uśmiechnęła się łagodnie i wytłumaczyła, że to co wypluła z siebie drukarka
to nie jest żadna wróżba, ale układ planet w chwili jego przyjścia na świat i to jest jego
horoskop, a na jego podstawie ona opowie mu czego się o nim właśnie dowiedziała.
I zaczęła opowiadac Tomkowi o tym, jaki on jest, zapytała się jeszcze o datę urodzin
jego żony i na zakończenie powiedziała, że jego wizyta z całą pewnością jest związana
z kłopotami małżeńskimi.
Przy okazji doradziła, by się rozejrzał za zmianą pracy, bo w ciągu najbliższego
kwartału dostanie wymówienie, ale znajdzie pracę bardziej zgodną ze swoimi studiami
i zainteresowaniami, że wygląda na to, że będzie jakiś czas przebywał za granicą.
I że jego małżeństwo jest pod wpływem Saturna a to zle rokuje.
Tomek słuchał tego wszystkiego ze ściśniętym żołądkiem, zastanawiając się skąd
"ta baba" go zna. Był mocno zdziwiony, skąd ona tyle o nim wie- o jego charakterze,
sposobie rozwiązywania problemów, a nawet to, że kocha psy , ale własnego nie ma.
"A teraz proszę, by pan zadawał pytania dotyczące przyszłości. Wiem ,że pan nie wierzy,
by karty mogły dać jakąś odpowiedz, ale skoro już pan jest, to rozłóżmy karty".
Z jednego z pudełek wyjęła talię dziwnych kart i poprosiła o pytanie.
Tomek wpierw zapytał o swoje małżeństwo. Wróżka rozłożyła karty i zaczęła mówić:
"jesteście parą, którą nie potrafi ani być ze sobą razem ani oddzielnie ;kłócicie się ciągle,
prawda? nie umiecie się z sobą porozumieć, a jednocześnie żyć bez siebie nie możecie"
A kiedy będziemy mieli dziecko? - zapytał Tomek.
Wróżka ponownie rozłożyła karty. Popatrzyła uważnie na Tomka i powiedziała :
"przepraszam pewnie zadam panu ból, ale wy chyba straciliście małe dziecko.Tak mi to
wychodzi w kartach. Ale drugiego dziecka ja tu nie widzę".
Ponownie rozłożyła karty. Tomek wpatrywał się w nią intensywnie.
Kobieta popatrzyła na Tomka, wzięła go za rękę i powiedziała:
"Nie będziecie nigdy mieli dziecka, z jakiegoś powodu, zapewne ważnego, nie będziecie
mieli wspólnego dziecka. Każde z was w innym związku pewnie tak".
Zebrała delikatnie karty i włożyła je do pudełka.
Tomek siedział jak zamurowany. Wreszcie wydusił z siebie: "Czy pani mnie zna?
A może zna pani kogoś z mojej rodziny?"
Wróżka uśmiechnęła się i powiedziała- "teraz pana w jakimś sensie znam - znam pana
horoskop, znam pytania , które pana nurtują, wiem,że ma pan na imię Tomasz. Ale
tego nikt poza mną nie będzie wiedział, tajemnica zawodowa mnie obowiązuje".
Tomek wstał, a wtedy wróżka poprosiła, by jeszcze na moment usiadł. Bo ona, chce mu
coś powiedzieć- już nie jako wróżka, ale jako zwyczajna, doświadczona kobieta.
"To nie jest odosobniony przypadek, że dwoje zdrowych pod względem rozrodczym
ludzi nie może począć dziecka- być może, że są oboje nosicielami jakiegoś genu, dziś
jeszcze nie odkrytego, który spowodowałby jakąś ciężką chorobę dziecka. I w ten sposób
Natura chroni ludzi, by nie przychodziły na świat takie właśnie dzieci.
W krajach, gdzie metody in vitro są już od lat stosowane, plemniki i komórki jajowe są
badane pod względem genetycznym, by wykluczyć szkodliwe mutacje genowe, ale się
o tym głośno nie mówi".
Wręczyła Tomkowi wydruk jego horoskopu, odebrała honorarium i odprowadziła do
drzwi.
Tomek wyszedł jak ogłuszony. To było nieco za wiele - nikomu przecież nie mówił,
że idzie do wróżki, z nikim nie omawiał swych trosk związanych z brakiem dziecka,
nikomu nie żalił się, że Marta chwilami jest nie do wytrzymania. Więc skąd ona to
wszystko wiedziała?
Wyciągnął z kieszeni kartkę z wydrukiem horoskopu, dokładnie ją podarł i wrzucił
do mijanego kosza.
Postanowił, że te wizytę zachowa w tajemnicy przed Martą.
c.d.n.
kolorowo Cyganki, pokoju bez okien zawieszonego kotarami, stolika nakrytego
jakąś aksamitną lub jedwabną materią , drżącego płomyka świecy, stojącej na
podstawce szklanej kuli i drzemiącego czarnego kota.
Nic z tego - w pokoju dominowało duże biurko, na którym stały dwa drewniane
zamknięte pudełka, leżał jakiś notatnik i.....laptop.
Za biurkiem siedziała skromnie ubrana kobieta, w wieku zupełnie nie określonym.
Wyglądała tak zwyczajnie jak urzędniczka w jakimś biurze.
Tomkowi rzuciły się w oczy jej szczupłe ręce, na obu przegubach miała sporo
bransoletek, na palcach pierścienie- duże, z kamieniami bardzo ozdobnie
oprawionymi.
Z lekkim ociąganiem się i zapewne dość niepewną miną podszedł do biurka.
Kobieta uniosła się lekko ze swojego krzesła, gestem zapraszając go by usiadł
naprzeciw niej.
A jak pan ma na imię?- zapytała.
Tomek - odpowiedział, zastanawiając się czy i nazwisko musi podać.
"No tak - Tomasz- czyli niewierny Tomasz. Ale nie dlatego ,że zdradza ale że nie
wierzy. Nie wierzy, a jednak przyszedł do wróżki, więc sprawa pewnie
poważna" - powiedziała półgłosem.
Tomek uśmiechnął się, jego skrępowanie powoli mijało.
Czy zna pan swoją dokładną datę urodzenia, miejsce i godzinę z dokładnością do
piętnastu minut? Zajrzymy w pana horoskop a potem popytamy się kart. Pan będzie
zadawał pytania, ja będę rozkładała karty i powiem panu co one mówią.
Tomek podał swoje dane,oprócz dokładnej godziny narodzin, wiedział tylko, że był
to pózny wieczór.
Wróżka wklepała wszystkie dane do komputera, potem jeszcze coś tam wpisywała.
A może napije się pan dobrej herbaty? To chwilę jednak potrwa.
Tomek podziękował. Wróżka wstała, przeprosiła go na chwilę i zostawiła samego
w pokoju.
Miał straszną ochotę wyjść stąd, ale postanowił jednak zostać.
Po chwili wróżka wróciła ze szklanką herbaty, zerknęła w komputer i włączyła
drukarkę.
Drukarka trochę poskrzeczała i powarczała, potem wypluła kilka stron zapisanych
jakimiś kołami, w które były wrysowane kwadraty i przy każdej linii było pełno
cyferek.
No proszę, - powiedział Tomek z przekąsem-to teraz tak wygląda wróżenie?
Wróżka uśmiechnęła się łagodnie i wytłumaczyła, że to co wypluła z siebie drukarka
to nie jest żadna wróżba, ale układ planet w chwili jego przyjścia na świat i to jest jego
horoskop, a na jego podstawie ona opowie mu czego się o nim właśnie dowiedziała.
I zaczęła opowiadac Tomkowi o tym, jaki on jest, zapytała się jeszcze o datę urodzin
jego żony i na zakończenie powiedziała, że jego wizyta z całą pewnością jest związana
z kłopotami małżeńskimi.
Przy okazji doradziła, by się rozejrzał za zmianą pracy, bo w ciągu najbliższego
kwartału dostanie wymówienie, ale znajdzie pracę bardziej zgodną ze swoimi studiami
i zainteresowaniami, że wygląda na to, że będzie jakiś czas przebywał za granicą.
I że jego małżeństwo jest pod wpływem Saturna a to zle rokuje.
Tomek słuchał tego wszystkiego ze ściśniętym żołądkiem, zastanawiając się skąd
"ta baba" go zna. Był mocno zdziwiony, skąd ona tyle o nim wie- o jego charakterze,
sposobie rozwiązywania problemów, a nawet to, że kocha psy , ale własnego nie ma.
"A teraz proszę, by pan zadawał pytania dotyczące przyszłości. Wiem ,że pan nie wierzy,
by karty mogły dać jakąś odpowiedz, ale skoro już pan jest, to rozłóżmy karty".
Z jednego z pudełek wyjęła talię dziwnych kart i poprosiła o pytanie.
Tomek wpierw zapytał o swoje małżeństwo. Wróżka rozłożyła karty i zaczęła mówić:
"jesteście parą, którą nie potrafi ani być ze sobą razem ani oddzielnie ;kłócicie się ciągle,
prawda? nie umiecie się z sobą porozumieć, a jednocześnie żyć bez siebie nie możecie"
A kiedy będziemy mieli dziecko? - zapytał Tomek.
Wróżka ponownie rozłożyła karty. Popatrzyła uważnie na Tomka i powiedziała :
"przepraszam pewnie zadam panu ból, ale wy chyba straciliście małe dziecko.Tak mi to
wychodzi w kartach. Ale drugiego dziecka ja tu nie widzę".
Ponownie rozłożyła karty. Tomek wpatrywał się w nią intensywnie.
Kobieta popatrzyła na Tomka, wzięła go za rękę i powiedziała:
"Nie będziecie nigdy mieli dziecka, z jakiegoś powodu, zapewne ważnego, nie będziecie
mieli wspólnego dziecka. Każde z was w innym związku pewnie tak".
Zebrała delikatnie karty i włożyła je do pudełka.
Tomek siedział jak zamurowany. Wreszcie wydusił z siebie: "Czy pani mnie zna?
A może zna pani kogoś z mojej rodziny?"
Wróżka uśmiechnęła się i powiedziała- "teraz pana w jakimś sensie znam - znam pana
horoskop, znam pytania , które pana nurtują, wiem,że ma pan na imię Tomasz. Ale
tego nikt poza mną nie będzie wiedział, tajemnica zawodowa mnie obowiązuje".
Tomek wstał, a wtedy wróżka poprosiła, by jeszcze na moment usiadł. Bo ona, chce mu
coś powiedzieć- już nie jako wróżka, ale jako zwyczajna, doświadczona kobieta.
"To nie jest odosobniony przypadek, że dwoje zdrowych pod względem rozrodczym
ludzi nie może począć dziecka- być może, że są oboje nosicielami jakiegoś genu, dziś
jeszcze nie odkrytego, który spowodowałby jakąś ciężką chorobę dziecka. I w ten sposób
Natura chroni ludzi, by nie przychodziły na świat takie właśnie dzieci.
W krajach, gdzie metody in vitro są już od lat stosowane, plemniki i komórki jajowe są
badane pod względem genetycznym, by wykluczyć szkodliwe mutacje genowe, ale się
o tym głośno nie mówi".
Wręczyła Tomkowi wydruk jego horoskopu, odebrała honorarium i odprowadziła do
drzwi.
Tomek wyszedł jak ogłuszony. To było nieco za wiele - nikomu przecież nie mówił,
że idzie do wróżki, z nikim nie omawiał swych trosk związanych z brakiem dziecka,
nikomu nie żalił się, że Marta chwilami jest nie do wytrzymania. Więc skąd ona to
wszystko wiedziała?
Wyciągnął z kieszeni kartkę z wydrukiem horoskopu, dokładnie ją podarł i wrzucił
do mijanego kosza.
Postanowił, że te wizytę zachowa w tajemnicy przed Martą.
c.d.n.
piątek, 13 września 2013
Trudna miłość
Tomek odruchowo uskoczył w bok. No, zabiłaby mnie tym talerzem- pomyślał.
Spojrzał na Martę. Stała nadal z uniesioną ręką, spięta, z oczami pełnymi łez.
Bez słowa wyszedł do przedpokoju, wziął z wieszaka kurtkę i wyszedł, cicho
zamykając za sobą drzwi.
Do tego, że Marta w złości ciskała o podłogę tym, co akurat trzymała w ręce, już
się przyzwyczaił. Ale po raz pierwszy talerz poleciał w jego stronę.
Szedł szybko ze wzrokiem utkwionym w chodnik, wtargnął na jezdnię na czerwonym
świetle zmuszając kierowców do nagłego hamowania.
Kretyn!- usłyszał od kogoś stojącego na skraju chodnika.
Kretyn - niczym echo powtórzył Tomek w myśli. Kretyn, bo ciągle ją kocham i żyć
bez niej nie mogę.
Byli od dziesięciu lat małżeństwem. Kłótnie wybuchały właściwie od samego
początku. Marta bardzo łatwo wpadała w złość. Chwilami zachowywała się jak mały
rozkapryszony dzieciak. Gdy któregoś dnia nie mogła otworzyć słoika z dżemem to
grzmotnęła nim o podłogę. Tak gwałtownego zetknięcia z podłożem słoik nie
wytrzymał, a jego zawartość rozprysnęła się po podłodze i frontach stojących szafek.
W dziesięć minut pózniej Marta sprzątała kuchnię z lekka pochlipując.
Tomek wciąż się zastanawiał co go trzyma przy Marcie. Wrócił myślami do dnia,
w którym ją zobaczył po raz pierwszy.
Był maj, piękna pogoda i piknik integracyjny dla kilku oddziałów firmy, w której
pracował.
Na tarasie restauracji urządzono parkiet i spora część młodych ludzi podrygiwała w rytm
muzyki. Starsi pracownicy okupowali stoliki sącząc piwo , żując warkoczyki ostrego
sera lub smażonego na smalcu chleba.
Tomek nie za bardzo lubił tańczyć, piwa nie pił, bo chciał się wieczorem zerwać z tego
integracyjnego spędu i nie bardzo wiedząc co ma ze sobą począć, stał w pobliżu tarasu
patrząc się na tańczących. W pewnej chwili jego wzrok padł na niewysoką, szczuplutką
blondynkę w krótkiej białej sukience z golfem. Stała przodem do Tomka, tyłem do swego
partnera i kołysała do rytmu biodrami. Chyba jej gorąco w tym golfie- pomyślał Tomek.
Nieznajoma doskonale widziała, że Tomek wlepia w nią oczy i puściła do niego oko.
Tomek należał raczej do nieśmiałych facetów i trochę się zmieszał. I nagle, ta mała
blondynka podeszła do niego, chwyciła za rękę i wciągnęła na parkiet.
Jestem Marta, a ty?
Tomek P.- grzecznie przedstawił się Tomek, przebierając nogami do rytmu. Pierwszy raz
w życiu poczuł się idiotycznie. Marta odwróciła głowę do chłopaka, który stał za nią i
powiedziała: "no to już możesz iść, dziękuję za towarzystwo".
"Ty chyba nie przepadasz za tańcem" ni to stwierdziła ni to spytała Marta. Nim Tomek
zdążył odpowiedzieć chwyciła go za rękę i pociągnęła do kawiarni.
I wtedy Tomek zobaczył, że ta dziwna, intrygująca go dziewczyna z tyłu jest goła - a tak
dokładnie to z tyłu był na górze golfowy kołnierz, poniżej niego gołe plecy poprzecinane
cienkimi sznureczkami, zakończenie tyłu kreacji stanowiła krótka spódniczka. A to wszystko
było osadzone na bardzo zgrabnych nogach obutych w niebotycznej wysokości szpilki.
W całym swym trzydziestoletnim życiu Tomek jeszcze nie był tuż obok tak dziwnie a
jednocześnie tak ponętnie odzianej dziewczyny. Jej obecność wyraznie mu działała na
zmysły - z trudem utrzymywał ręce z dala od niej. Zamówili kawę i Tomek powiedział, że
za godzinę lub dwie wraca do miasta. Marta uśmiechnęła się i zapytała, czy w takim
razie może się z nim zabrać. Umówili się za godzinę na parkingu. Gdy zjawiła się tam
w zupełnie normalnym stroju, czyli spodniach i zwykłej bluzce, Tomek niemal jej nie poznał.
Do dziś nie wie jak wtedy dojechał do miasta bez wypadku. Siedząca obok Marta podniecała
go niesamowicie. Zaproponował, by wpadli do niego na krótko, on tylko wyprowadzi psa,
da mu jedzenie i gdzieś się razem wybiorą.
Nigdzie się nie wybrali - wyprowadzili sunię, Tomek dał jej pełną miskę jedzenia i zupełnie niespodziewanie wylądował z Martą na kanapie. To była wariacka noc - nie znali się wcale,
ale oboje starali się odgadnąć pragnienie partnera i je zaspokoić. Wariactwo i pełen luz - tak
Tomek myślał o ich pierwszej miłosnej nocy.
Rok pózniej wzięli ślub. Tomek miał trzydzieści dwa lata, Marta o dwa lata więcej. To był
dziwny związek - łączył ich chyba tylko seks.
Każde z nich miało zupełnie inne zainteresowania, słuchali zupełnie innej muzyki, lubili
zupełnie różne potrawy, inaczej spędzali czas wolny od pracy.
Półtora roku po ślubie Marta poroniła ośmiotygodniową ciążę. Była załamana i wściekła.
Nie pomagały zapewnienia Tomka, że to się każdemu może zdarzyć, że nadal ją kocha, że
przecież porobią Marcie wszystkie badania i odkryją co było przyczyną poronienia i że
przecież znów będą się starać o dziecko.
Marta doskonale wiedziała, że Tomek bardzo lubi dzieci, że marzy o własnym dziecku, że
ma z dziećmi świetny kontakt. Widziała jak Tomek bawi się ze swoją malutką siostrzenicą,
ile ma cierpliwości i delikatności w obcowaniu z dzieckiem i jak mała ciągle do niego się
wyrywa.
Porobiła wszystkie możliwe badania - nikt nie wiedział czemu nastąpiło poronienie. Jest
pani w 100% zdrową kobietą, proszę się uspokoić, z pewnością będzie pani miała dziecko,
zapewniali ją lekarze.
Ale czas mijał, a Marta nie zachodziła w ciążę. Wytworzyła się dziwna sytuacja - za ten stan
rzeczy winili się oboje. Tomek podejrzewał,że coś z nim nie jest w porządku, Marta winiła
siebie.
Tomek porobił wszystkie możliwe badania - wszystko było w najlepszym porządku.
Nie dowierzał, porobił wszystkie ponownie w innej klinice. Badania wypadły dobrze.
Postanowiono zastosować inseminację. Czterokrotna próba nie dała żadnego rezultatu.
Marta szalała z rozpaczy. Tomek robił kolejne badania, Marta odwiedzała gabinety medycyny
naturalnej,wydawała majątek na różne zabiegi uzdrawiające. Efekt zerowy, a czas mijał.
Pewnego dnia Tomek, niczym rozhisteryzowana kobieta, poszedł do wróżki. Sam nie wiedział
po co, bo nie wierzył ani w to, co mówią karty ani w horoskopy.
c.d.n.
Spojrzał na Martę. Stała nadal z uniesioną ręką, spięta, z oczami pełnymi łez.
Bez słowa wyszedł do przedpokoju, wziął z wieszaka kurtkę i wyszedł, cicho
zamykając za sobą drzwi.
Do tego, że Marta w złości ciskała o podłogę tym, co akurat trzymała w ręce, już
się przyzwyczaił. Ale po raz pierwszy talerz poleciał w jego stronę.
Szedł szybko ze wzrokiem utkwionym w chodnik, wtargnął na jezdnię na czerwonym
świetle zmuszając kierowców do nagłego hamowania.
Kretyn!- usłyszał od kogoś stojącego na skraju chodnika.
Kretyn - niczym echo powtórzył Tomek w myśli. Kretyn, bo ciągle ją kocham i żyć
bez niej nie mogę.
Byli od dziesięciu lat małżeństwem. Kłótnie wybuchały właściwie od samego
początku. Marta bardzo łatwo wpadała w złość. Chwilami zachowywała się jak mały
rozkapryszony dzieciak. Gdy któregoś dnia nie mogła otworzyć słoika z dżemem to
grzmotnęła nim o podłogę. Tak gwałtownego zetknięcia z podłożem słoik nie
wytrzymał, a jego zawartość rozprysnęła się po podłodze i frontach stojących szafek.
W dziesięć minut pózniej Marta sprzątała kuchnię z lekka pochlipując.
Tomek wciąż się zastanawiał co go trzyma przy Marcie. Wrócił myślami do dnia,
w którym ją zobaczył po raz pierwszy.
Był maj, piękna pogoda i piknik integracyjny dla kilku oddziałów firmy, w której
pracował.
Na tarasie restauracji urządzono parkiet i spora część młodych ludzi podrygiwała w rytm
muzyki. Starsi pracownicy okupowali stoliki sącząc piwo , żując warkoczyki ostrego
sera lub smażonego na smalcu chleba.
Tomek nie za bardzo lubił tańczyć, piwa nie pił, bo chciał się wieczorem zerwać z tego
integracyjnego spędu i nie bardzo wiedząc co ma ze sobą począć, stał w pobliżu tarasu
patrząc się na tańczących. W pewnej chwili jego wzrok padł na niewysoką, szczuplutką
blondynkę w krótkiej białej sukience z golfem. Stała przodem do Tomka, tyłem do swego
partnera i kołysała do rytmu biodrami. Chyba jej gorąco w tym golfie- pomyślał Tomek.
Nieznajoma doskonale widziała, że Tomek wlepia w nią oczy i puściła do niego oko.
Tomek należał raczej do nieśmiałych facetów i trochę się zmieszał. I nagle, ta mała
blondynka podeszła do niego, chwyciła za rękę i wciągnęła na parkiet.
Jestem Marta, a ty?
Tomek P.- grzecznie przedstawił się Tomek, przebierając nogami do rytmu. Pierwszy raz
w życiu poczuł się idiotycznie. Marta odwróciła głowę do chłopaka, który stał za nią i
powiedziała: "no to już możesz iść, dziękuję za towarzystwo".
"Ty chyba nie przepadasz za tańcem" ni to stwierdziła ni to spytała Marta. Nim Tomek
zdążył odpowiedzieć chwyciła go za rękę i pociągnęła do kawiarni.
I wtedy Tomek zobaczył, że ta dziwna, intrygująca go dziewczyna z tyłu jest goła - a tak
dokładnie to z tyłu był na górze golfowy kołnierz, poniżej niego gołe plecy poprzecinane
cienkimi sznureczkami, zakończenie tyłu kreacji stanowiła krótka spódniczka. A to wszystko
było osadzone na bardzo zgrabnych nogach obutych w niebotycznej wysokości szpilki.
W całym swym trzydziestoletnim życiu Tomek jeszcze nie był tuż obok tak dziwnie a
jednocześnie tak ponętnie odzianej dziewczyny. Jej obecność wyraznie mu działała na
zmysły - z trudem utrzymywał ręce z dala od niej. Zamówili kawę i Tomek powiedział, że
za godzinę lub dwie wraca do miasta. Marta uśmiechnęła się i zapytała, czy w takim
razie może się z nim zabrać. Umówili się za godzinę na parkingu. Gdy zjawiła się tam
w zupełnie normalnym stroju, czyli spodniach i zwykłej bluzce, Tomek niemal jej nie poznał.
Do dziś nie wie jak wtedy dojechał do miasta bez wypadku. Siedząca obok Marta podniecała
go niesamowicie. Zaproponował, by wpadli do niego na krótko, on tylko wyprowadzi psa,
da mu jedzenie i gdzieś się razem wybiorą.
Nigdzie się nie wybrali - wyprowadzili sunię, Tomek dał jej pełną miskę jedzenia i zupełnie niespodziewanie wylądował z Martą na kanapie. To była wariacka noc - nie znali się wcale,
ale oboje starali się odgadnąć pragnienie partnera i je zaspokoić. Wariactwo i pełen luz - tak
Tomek myślał o ich pierwszej miłosnej nocy.
Rok pózniej wzięli ślub. Tomek miał trzydzieści dwa lata, Marta o dwa lata więcej. To był
dziwny związek - łączył ich chyba tylko seks.
Każde z nich miało zupełnie inne zainteresowania, słuchali zupełnie innej muzyki, lubili
zupełnie różne potrawy, inaczej spędzali czas wolny od pracy.
Półtora roku po ślubie Marta poroniła ośmiotygodniową ciążę. Była załamana i wściekła.
Nie pomagały zapewnienia Tomka, że to się każdemu może zdarzyć, że nadal ją kocha, że
przecież porobią Marcie wszystkie badania i odkryją co było przyczyną poronienia i że
przecież znów będą się starać o dziecko.
Marta doskonale wiedziała, że Tomek bardzo lubi dzieci, że marzy o własnym dziecku, że
ma z dziećmi świetny kontakt. Widziała jak Tomek bawi się ze swoją malutką siostrzenicą,
ile ma cierpliwości i delikatności w obcowaniu z dzieckiem i jak mała ciągle do niego się
wyrywa.
Porobiła wszystkie możliwe badania - nikt nie wiedział czemu nastąpiło poronienie. Jest
pani w 100% zdrową kobietą, proszę się uspokoić, z pewnością będzie pani miała dziecko,
zapewniali ją lekarze.
Ale czas mijał, a Marta nie zachodziła w ciążę. Wytworzyła się dziwna sytuacja - za ten stan
rzeczy winili się oboje. Tomek podejrzewał,że coś z nim nie jest w porządku, Marta winiła
siebie.
Tomek porobił wszystkie możliwe badania - wszystko było w najlepszym porządku.
Nie dowierzał, porobił wszystkie ponownie w innej klinice. Badania wypadły dobrze.
Postanowiono zastosować inseminację. Czterokrotna próba nie dała żadnego rezultatu.
Marta szalała z rozpaczy. Tomek robił kolejne badania, Marta odwiedzała gabinety medycyny
naturalnej,wydawała majątek na różne zabiegi uzdrawiające. Efekt zerowy, a czas mijał.
Pewnego dnia Tomek, niczym rozhisteryzowana kobieta, poszedł do wróżki. Sam nie wiedział
po co, bo nie wierzył ani w to, co mówią karty ani w horoskopy.
c.d.n.
sobota, 7 września 2013
Święta Celina - cz.IX
Nie wiem czemu, ale odkąd "poszłam na swoje" wiecznie byłam pod kreską czasową-
dni uciekały jak szalone, wiecznie miałam za mało czasu, ciągle jakieś zaległości
w pracach domowych i życiu towarzyskim.
Byłam już tak tym wszystkim skołowana, że nawet nie dotarło do mnie, że już od dawna
nie telefonowała do mnie Celina. Przyznam się, że nie tęskniłam do spotkania z nią, bo
wcale nie byłam napalona na udzielanie jej porad.
Właśnie kończyłam dławienie się śniadaniem, które jadłam stojąc przy szafie pancernej,
w której jednocześnie układałam dokumenty, gdy otworzyły się drzwi i w nich
zobaczyłam...Marka. Był z jednym z naszych branżystów. Na szczęście moja koleżanka
widząc, że jeszcze jem, przejęła ich pod swoje skrzydła. Marek najwyrazniej w świecie
chciał wyjechać na kontrakt za granicę.
Panowie otrzymali potrzebne dokumenty, podziękowali i wyszli. A ja nie dałam po sobie
poznać, że znam Marka.
Zaczęłam się tylko zastanawiać, czy Celina o tym wie. W dwa dni pózniej zadzwoniła
Celina, prosząc o spotkanie. Jak zwykle spotkałyśmy się po pracy.
Zaraz po przywitaniu Celina spojrzała na mnie z wyrzutem i zaraz zaczęła mnie
strofować, że nawet nie odezwałam się do Marka. Wytłumaczyłam jej spokojnie, że
Marek przyszedł nie do mnie, ale do działu, w którym pracuję, a interesantów obsługuje
ta z pracownic, która akurat jest wolna. Ja byłam zajęta aż dwiema czynnościami więc
trudno bym wszystko rzuciła i pognała załatwiać sprawy Marka dlatego bo go znam.
No a jeżeli bardzo im zależało bym to ja wydała mu papiery, to trzeba było wcześniej
zadzwonić, że przyjdzie. Pocieszyłam ją tylko,że od teraz to on będzie częstym gościem
i w naszej Centrali i w dziale, w którym pracuję.
Celina chwilę jeszcze pomilczała, wreszcie jakoś przebolała, że Marka potraktowałam
jak każdego innego interesanta i nie doczekawszy się mojego pytania z gatunku
"a co u Ciebie ?" zaczęła oowiadać, że Marek podjął decyzję o wyjezdzie z dwóch
powodów- mieszkanie, w którym mieszkali nie było jego, ale jego kuzyna, który je
"wypożyczył " Markowi, a teraz wrócił z b.długiego kontraktu z zagranicy. Kontraktu
już nie udało się przedłużyć, więc oni będą musieli się wyprowadzić.
Kuzyn podsunął Markowi pomysł, by on postarał się o podpisanie kontraktu o pracę
za granicą. Wprawdzie każdy płacił spory haracz naszemu państwu, ale i tak
"wychodził na swoje finansowo"; poza tym ściągnąłby do siebie Celinę, przez czas
trwania kontraktu mieliby gdzie mieszkać, a w międzyczasie pewnie będzie już ich
mieszkanie wybudowane. Poza tym zarobione dewizy pozwolą na zakup spółdzielczego
mieszkania własnościowego, które z reguły można było szybciej otrzymać.
Drugim powodem były jego stosunki z byłą żoną - ona nadal utrudniała jego kontakt
z dzieckiem, więc kuzyn bywały w świecie wymyślił, że ona pewnie nie będzie robiła
Markowi kłopotów w kwestii wyjazdu, o ile dostanie zabezpieczenie finansowe.
Poza tym pan psycholog z AA uważał, że taka całkowita zmiana otoczenia i oddalenie
problemu związanego z synkiem, z całą pewnością wpłynie na Marka pozytywnie.
Upewniłam się tylko, czy Celina zdaje sobie sprawę, że pojadą do "dzikiego" kraju,
gdzie klimat nie za bardzo służy europejskim kobietom, że musi liczyć się z tym, że
będzie bez pracy, bo nie wiadomo, czy jej się uda gdzieś zatrudnić, że stosunki pomiędzy
Polakami przebywającymi na kontraktach są wredne, że pełno jest donosów i plotek,
które obrzydzają codzienność.
Nie pytałam co dalej z jej ewentualną ciążą, odniosłam bowiem wrażenie, że sprawa
zeszła na plan dalszy.
Załatwianie wszelkich spraw związanych z kontraktem trwało niemal rok. Była żona
początkowo nie chciała wyrazić zgody na wyjazd Marka. Z pomocą znów przyszedł
kuzyn Marka, który przejął jego obowiązki alimentacyjne,a była żona łaskawie wyraziła
zgodę na jego osobę jako płatnika. Gdy wreszcie podpisała zgodę , Marek mógł
otrzymać paszport na wyjazd i przejść cały dość skomplikowany cykl szczepień
ochronnych.
Celina dość dzielnie zniosła wyjazd Marka - na szczęście kontrahent stosunkowo szybko
przysłał dla niej bilet. Najwięcej problemu było z mieniem przesiedleńczym- firma
specjalizująca się w tej dziedzinie uważała, że do jej obowiązków należy tylko i jedynie
poinformowanie klienta jakiej wielkości musi być bagaż i w co zapakowany, na kiedy
i na jaki statek dostarczony - sobie pozostawili tylko wystawienie faktury.
Biedna Celina uszarpała się setnie z całym ich wyposażeniem domowym - musiała
znalezć ludzi do wykonania skrzyń, znalezć tragarzy, transport do Gdyni.
I pewnego pięknego dnia odprowadziłam Celinę na lotnisko - leciała przez Rzym do
Ghany.
Po dwóch latach pobytu Markowi przedłużono kontrakt o następne dwa lata, Celinie
udało się załapać pracę w jakiejś francuskiej firmie.
Wiadomości przesyłała mi poprzez powracających lub przyjeżdżających na urlop
do Polski specjalistów.
Gdy minęły następne dwa lata kontraktu Celina mi napisała, że oni już nie wrócą do
Polski. Markowi udało się załatwić sobie prywatny kontrakt w jakiejś innej firmie,
a po jego zakończeniu oni wyemigrują do Kanady, mają już promesę wizy
I rzeczywiście tak zrobili. W Kanadzie, po dość intensywnym leczeniu Celina
urodziła blizniaki, pareczkę.
Jak pamiętacie kuzyn Marka przejął jego obowiazki alimentacyjne- z czasem
zaprzyjaznił się z byłą żoną Marka i zaczął być u niej częstym gościem.
Zabierał ją i dziecko na jakieś imprezy plenerowe aż doszedł do wniosku, że jest to
kobieta w sam raz dla niego.
Napisał do Marka, że skoro już przejął jego obowiązki alimentacyjne, to będzie
prościej gdy przejmie również dziecko i jego byłą żonę.
Marek nie miał nic przeciwko temu. Trochę się to wydawało Celinie dziwne, ale
wtedy Marek przyznał się, że jego ostatni wyskok alkoholowy miał związek z tym,
że jego"była" powiedziała, że wie na 100%, że dziecko nie jest jego, bo ona jest
pewna, że dziecko urodziło się miesiąc wcześniej niż powinno, a wcale nie było pod
względem medycznym wcześniakiem. Pewnie był efektem ubocznym pożegnania
z poprzednim chłopakiem.
Marek był pod ręką, zresztą wolała Marka, więc gdy się zorientowała, że jest w ciąży-
wyszła za Marka.
Celina z Markiem nadal mieszkają w Kanadzie, choć czasami zastanawiają się nad
zamieszkaniem w Europie, gdzieś w cieplejszym klimacie.
Ale wtedy byliby daleko od dzieci, które nie wyobrażają sobie opuszczenia Kanady.
Jak widzicie, życie pisze bardzo dziwne scenariusze.
dni uciekały jak szalone, wiecznie miałam za mało czasu, ciągle jakieś zaległości
w pracach domowych i życiu towarzyskim.
Byłam już tak tym wszystkim skołowana, że nawet nie dotarło do mnie, że już od dawna
nie telefonowała do mnie Celina. Przyznam się, że nie tęskniłam do spotkania z nią, bo
wcale nie byłam napalona na udzielanie jej porad.
Właśnie kończyłam dławienie się śniadaniem, które jadłam stojąc przy szafie pancernej,
w której jednocześnie układałam dokumenty, gdy otworzyły się drzwi i w nich
zobaczyłam...Marka. Był z jednym z naszych branżystów. Na szczęście moja koleżanka
widząc, że jeszcze jem, przejęła ich pod swoje skrzydła. Marek najwyrazniej w świecie
chciał wyjechać na kontrakt za granicę.
Panowie otrzymali potrzebne dokumenty, podziękowali i wyszli. A ja nie dałam po sobie
poznać, że znam Marka.
Zaczęłam się tylko zastanawiać, czy Celina o tym wie. W dwa dni pózniej zadzwoniła
Celina, prosząc o spotkanie. Jak zwykle spotkałyśmy się po pracy.
Zaraz po przywitaniu Celina spojrzała na mnie z wyrzutem i zaraz zaczęła mnie
strofować, że nawet nie odezwałam się do Marka. Wytłumaczyłam jej spokojnie, że
Marek przyszedł nie do mnie, ale do działu, w którym pracuję, a interesantów obsługuje
ta z pracownic, która akurat jest wolna. Ja byłam zajęta aż dwiema czynnościami więc
trudno bym wszystko rzuciła i pognała załatwiać sprawy Marka dlatego bo go znam.
No a jeżeli bardzo im zależało bym to ja wydała mu papiery, to trzeba było wcześniej
zadzwonić, że przyjdzie. Pocieszyłam ją tylko,że od teraz to on będzie częstym gościem
i w naszej Centrali i w dziale, w którym pracuję.
Celina chwilę jeszcze pomilczała, wreszcie jakoś przebolała, że Marka potraktowałam
jak każdego innego interesanta i nie doczekawszy się mojego pytania z gatunku
"a co u Ciebie ?" zaczęła oowiadać, że Marek podjął decyzję o wyjezdzie z dwóch
powodów- mieszkanie, w którym mieszkali nie było jego, ale jego kuzyna, który je
"wypożyczył " Markowi, a teraz wrócił z b.długiego kontraktu z zagranicy. Kontraktu
już nie udało się przedłużyć, więc oni będą musieli się wyprowadzić.
Kuzyn podsunął Markowi pomysł, by on postarał się o podpisanie kontraktu o pracę
za granicą. Wprawdzie każdy płacił spory haracz naszemu państwu, ale i tak
"wychodził na swoje finansowo"; poza tym ściągnąłby do siebie Celinę, przez czas
trwania kontraktu mieliby gdzie mieszkać, a w międzyczasie pewnie będzie już ich
mieszkanie wybudowane. Poza tym zarobione dewizy pozwolą na zakup spółdzielczego
mieszkania własnościowego, które z reguły można było szybciej otrzymać.
Drugim powodem były jego stosunki z byłą żoną - ona nadal utrudniała jego kontakt
z dzieckiem, więc kuzyn bywały w świecie wymyślił, że ona pewnie nie będzie robiła
Markowi kłopotów w kwestii wyjazdu, o ile dostanie zabezpieczenie finansowe.
Poza tym pan psycholog z AA uważał, że taka całkowita zmiana otoczenia i oddalenie
problemu związanego z synkiem, z całą pewnością wpłynie na Marka pozytywnie.
Upewniłam się tylko, czy Celina zdaje sobie sprawę, że pojadą do "dzikiego" kraju,
gdzie klimat nie za bardzo służy europejskim kobietom, że musi liczyć się z tym, że
będzie bez pracy, bo nie wiadomo, czy jej się uda gdzieś zatrudnić, że stosunki pomiędzy
Polakami przebywającymi na kontraktach są wredne, że pełno jest donosów i plotek,
które obrzydzają codzienność.
Nie pytałam co dalej z jej ewentualną ciążą, odniosłam bowiem wrażenie, że sprawa
zeszła na plan dalszy.
Załatwianie wszelkich spraw związanych z kontraktem trwało niemal rok. Była żona
początkowo nie chciała wyrazić zgody na wyjazd Marka. Z pomocą znów przyszedł
kuzyn Marka, który przejął jego obowiązki alimentacyjne,a była żona łaskawie wyraziła
zgodę na jego osobę jako płatnika. Gdy wreszcie podpisała zgodę , Marek mógł
otrzymać paszport na wyjazd i przejść cały dość skomplikowany cykl szczepień
ochronnych.
Celina dość dzielnie zniosła wyjazd Marka - na szczęście kontrahent stosunkowo szybko
przysłał dla niej bilet. Najwięcej problemu było z mieniem przesiedleńczym- firma
specjalizująca się w tej dziedzinie uważała, że do jej obowiązków należy tylko i jedynie
poinformowanie klienta jakiej wielkości musi być bagaż i w co zapakowany, na kiedy
i na jaki statek dostarczony - sobie pozostawili tylko wystawienie faktury.
Biedna Celina uszarpała się setnie z całym ich wyposażeniem domowym - musiała
znalezć ludzi do wykonania skrzyń, znalezć tragarzy, transport do Gdyni.
I pewnego pięknego dnia odprowadziłam Celinę na lotnisko - leciała przez Rzym do
Ghany.
Po dwóch latach pobytu Markowi przedłużono kontrakt o następne dwa lata, Celinie
udało się załapać pracę w jakiejś francuskiej firmie.
Wiadomości przesyłała mi poprzez powracających lub przyjeżdżających na urlop
do Polski specjalistów.
Gdy minęły następne dwa lata kontraktu Celina mi napisała, że oni już nie wrócą do
Polski. Markowi udało się załatwić sobie prywatny kontrakt w jakiejś innej firmie,
a po jego zakończeniu oni wyemigrują do Kanady, mają już promesę wizy
I rzeczywiście tak zrobili. W Kanadzie, po dość intensywnym leczeniu Celina
urodziła blizniaki, pareczkę.
Jak pamiętacie kuzyn Marka przejął jego obowiazki alimentacyjne- z czasem
zaprzyjaznił się z byłą żoną Marka i zaczął być u niej częstym gościem.
Zabierał ją i dziecko na jakieś imprezy plenerowe aż doszedł do wniosku, że jest to
kobieta w sam raz dla niego.
Napisał do Marka, że skoro już przejął jego obowiązki alimentacyjne, to będzie
prościej gdy przejmie również dziecko i jego byłą żonę.
Marek nie miał nic przeciwko temu. Trochę się to wydawało Celinie dziwne, ale
wtedy Marek przyznał się, że jego ostatni wyskok alkoholowy miał związek z tym,
że jego"była" powiedziała, że wie na 100%, że dziecko nie jest jego, bo ona jest
pewna, że dziecko urodziło się miesiąc wcześniej niż powinno, a wcale nie było pod
względem medycznym wcześniakiem. Pewnie był efektem ubocznym pożegnania
z poprzednim chłopakiem.
Marek był pod ręką, zresztą wolała Marka, więc gdy się zorientowała, że jest w ciąży-
wyszła za Marka.
Celina z Markiem nadal mieszkają w Kanadzie, choć czasami zastanawiają się nad
zamieszkaniem w Europie, gdzieś w cieplejszym klimacie.
Ale wtedy byliby daleko od dzieci, które nie wyobrażają sobie opuszczenia Kanady.
Jak widzicie, życie pisze bardzo dziwne scenariusze.
środa, 4 września 2013
Świeta Celina- cz.VIII
Minęły chyba ze dwa miesiące gdy znów do mnie zadzwoniła Celina. Znów było to spotkanie
"teraz -zaraz", czyli zamiast do domu musiałam iść na spotkanie z Celiną.
Marek poprzedniego dnia wrócił do domu wyraznie "pod wpływem" procentów.
Nie awanturował się, właściwie cały czas milczał, szybko zniknął w sypialni i na tym się
dzień zakończył. Tego dnia rano wybrał się tylko do lekarza, a Celina ewakuowała się z domu
do pracy w czasie jego nieobecności. A teraz, nie wiedząc co ma robić, postanowiła się
poradzić mnie.Wierzcie mi, nie byłam z tego powodu szczęśliwa i choć mi było jej żal,
to uderzyłam nieco poniżej pasa mówiąc, że przecież widziały gały co brały.
A jeśli już była na tyle głupia, że wiedząc o jego nałogu wyszła za niego, to powinna była
się do tego przygotować, mieć opracowaną całą strategię postępowania z nałogowcem.
Zawsze uważałam i nadal uważam, że pomiędzy wielką dobrocią a głupotą jest bardzo
cienka linia i bardzo łatwo ją przekroczyć.
Często kierowani "dobrym sercem" pomagamy komuś, kto na to zupełnie nie zasługuje a tylko
nas wykorzystuje.
Ja naprawdę nie wiedziałam, co ona ma w tym przypadku zrobić - bo ja z całą pewnością
nie związałabym się z kimś, o kim wiedziałabym, że pije.
Na jej pytanie "co teraz mam zrobić" odpowiedziałam, że powinna skontaktować się
z najbliższym klubem AA i tam prosić o radę. Podobno mieli tam różne grupy wsparcia,
spotkania z psychologami i tp. atrakcje.
A gdy Mareczek będzie już trzezwy i całkowicie pełny świadomości, to niech mu powie, że
nie będzie dziecka, jeśli on będzie popijał, nawet tylko trochę.
Nie musi mu robić awantury, ale spokojniutko może przecież mu to powiedzieć. Bo każdy
krzyk jest objawem bezsilności i bezradności. To co się powie cichym głosem, bez histerii,
znacznie większe robi wrażenie i bardziej w umysł delikwenta zapada.
Za dwa dni zatelefonowała do mnie, że ma spotkanie z psychologiem w klubie AA.
Pochwaliłam dziewczynę i przez kilka tygodni był spokój.
Po tych porannych mierzeniach temperatury wyszło Celinie, że ma niewydolność ciałka
żółtego, ale na szczęście można to było poprawić przyjmując odpowiedni lek. No niestety
lek był drogi i chyba nie zawsze w 100% pomagał. Bo mogło i tak być, że nie tylko "słabe"
ciałko żółte było winowajcą. I znów padło pytanie "co ma zrobić - brać te tabletki czy nie?
Spokojnie wytłumaczyłam dziewczynie, że ja nie znam odpowiedzi na jej pytanie bo:
to nie ja mam chęć na dziecko, to nie ja mam męża alkoholika, a sprawa posiadania lub nie
dziecka jest sprawą obojga kandydatów na rodziców. To ona i Marek muszą wspólnie
podjąć decyzję czy ona ma się poddać leczeniu czy też nie. Niech się razem nad tym
zastanowią , nie muszą decyzji podejmować natychmiast, ale muszą ją podjąć razem.
Prawdę mówiąc nie bardzo mogłam pojąć, że w tak prostych w gruncie rzeczy sprawach
Celina ciągle potrzebuje porady. Byłam przyzwyczajona do wielkiej samodzielności działania
i z chwilą wyjścia z domu wszystkie decyzje podejmowałam sama lub z mężem.
I bardzo nie lubiłam, gdy ktoś z rodziny udzielał mi tzw. "dobrych rad". Z czasem dotarło
do wszystkich, że jestem taka Zosia-samosia i miałam spokój.
c.d.n.
"teraz -zaraz", czyli zamiast do domu musiałam iść na spotkanie z Celiną.
Marek poprzedniego dnia wrócił do domu wyraznie "pod wpływem" procentów.
Nie awanturował się, właściwie cały czas milczał, szybko zniknął w sypialni i na tym się
dzień zakończył. Tego dnia rano wybrał się tylko do lekarza, a Celina ewakuowała się z domu
do pracy w czasie jego nieobecności. A teraz, nie wiedząc co ma robić, postanowiła się
poradzić mnie.Wierzcie mi, nie byłam z tego powodu szczęśliwa i choć mi było jej żal,
to uderzyłam nieco poniżej pasa mówiąc, że przecież widziały gały co brały.
A jeśli już była na tyle głupia, że wiedząc o jego nałogu wyszła za niego, to powinna była
się do tego przygotować, mieć opracowaną całą strategię postępowania z nałogowcem.
Zawsze uważałam i nadal uważam, że pomiędzy wielką dobrocią a głupotą jest bardzo
cienka linia i bardzo łatwo ją przekroczyć.
Często kierowani "dobrym sercem" pomagamy komuś, kto na to zupełnie nie zasługuje a tylko
nas wykorzystuje.
Ja naprawdę nie wiedziałam, co ona ma w tym przypadku zrobić - bo ja z całą pewnością
nie związałabym się z kimś, o kim wiedziałabym, że pije.
Na jej pytanie "co teraz mam zrobić" odpowiedziałam, że powinna skontaktować się
z najbliższym klubem AA i tam prosić o radę. Podobno mieli tam różne grupy wsparcia,
spotkania z psychologami i tp. atrakcje.
A gdy Mareczek będzie już trzezwy i całkowicie pełny świadomości, to niech mu powie, że
nie będzie dziecka, jeśli on będzie popijał, nawet tylko trochę.
Nie musi mu robić awantury, ale spokojniutko może przecież mu to powiedzieć. Bo każdy
krzyk jest objawem bezsilności i bezradności. To co się powie cichym głosem, bez histerii,
znacznie większe robi wrażenie i bardziej w umysł delikwenta zapada.
Za dwa dni zatelefonowała do mnie, że ma spotkanie z psychologiem w klubie AA.
Pochwaliłam dziewczynę i przez kilka tygodni był spokój.
Po tych porannych mierzeniach temperatury wyszło Celinie, że ma niewydolność ciałka
żółtego, ale na szczęście można to było poprawić przyjmując odpowiedni lek. No niestety
lek był drogi i chyba nie zawsze w 100% pomagał. Bo mogło i tak być, że nie tylko "słabe"
ciałko żółte było winowajcą. I znów padło pytanie "co ma zrobić - brać te tabletki czy nie?
Spokojnie wytłumaczyłam dziewczynie, że ja nie znam odpowiedzi na jej pytanie bo:
to nie ja mam chęć na dziecko, to nie ja mam męża alkoholika, a sprawa posiadania lub nie
dziecka jest sprawą obojga kandydatów na rodziców. To ona i Marek muszą wspólnie
podjąć decyzję czy ona ma się poddać leczeniu czy też nie. Niech się razem nad tym
zastanowią , nie muszą decyzji podejmować natychmiast, ale muszą ją podjąć razem.
Prawdę mówiąc nie bardzo mogłam pojąć, że w tak prostych w gruncie rzeczy sprawach
Celina ciągle potrzebuje porady. Byłam przyzwyczajona do wielkiej samodzielności działania
i z chwilą wyjścia z domu wszystkie decyzje podejmowałam sama lub z mężem.
I bardzo nie lubiłam, gdy ktoś z rodziny udzielał mi tzw. "dobrych rad". Z czasem dotarło
do wszystkich, że jestem taka Zosia-samosia i miałam spokój.
c.d.n.
poniedziałek, 2 września 2013
Święta Celina- cz.VII
Wpatrywałam się w Celinę i gorączkowo zastanawiałam się jak z tego wszystkiego
wybrnąć. Mogłam jej opowiedzieć o moim kuzynie (siostrzeńcu mojej babci),
który aktualnie marnował życie swoje i swej żony pijąc coraz więcej i częściej.
I o tym, że jedno z dzieci, poczęte w okresie, gdy on był po dłuższym ciągu alkoholowym,
ma duże trudności z nauką i o tym, jakie męki przechodziła jego żona gdy czekała na
jego powrót i jak za którymś razem został pobity ( z tego powodu stracił słuch w jednym
uchu) i okradziony. I o tym, jakim jest miłym, dobrym, mądrym i ciepłym człowiekiem
wtedy, gdy nie pije.
Co z tego, że był zdolny, bardzo dobrze wykształcony, miał tytuł doktora habilitowanego,
był profesorem zwyczajnym, był znany nie tylko w Polsce. I dobrze wiedział, że jest
alkoholikiem i nikt ani nic pomagało. Doszedł do etapu picia w samotności, "do lustra".
Mogłam to wszystko powiedzieć, a jednak nie powiedziałam. Bo to tylko słowa- moje
słowa przeciwko jej ślepej wierze, że miłość pokona wszystkie trudności, że jej uczucie
i troska i dziecko uleczą Marka.
Pomyślałam, że musi być okrutnie zdesperowana, skoro zadzwoniła do mnie, osoby która
nie była z nią zaprzyjazniona i prosi o to bym była świadkiem na jej ślubie.
I choć miałam chęć odmówić - nie odmówiłam ... Ślub miał być prawie za dwa miesiące,
wesela nie było w planach, więc nawet nie musiałam szykować sobie jakiejś okazjonalnej
kreacji.
Ślub był w jednym ze śródmiejskich USC - Celina wyglądała naprawdę ładnie - miała
zwiewną sukienkę w kolorze szmaragdowym, Marek był w jasno szarym garniturze.
Tworzyli bardzo ładną parę , ale mnie dręczyło na ile będzie to para szczęśliwa.
Po ślubie pomaszerowaliśmy dziarsko na wspólny obiad do "Bazyliszka" - na obiad bez
kropli alkoholu. Menu Celina ustaliła po konsultacji ze mną - to ja wymogłam na niej, by nie
podawać żadnego alkoholu - nawet powitalnego kieliszka szampana. Raptem było nas
wszystkich dziesięcioro, więc można było bez trudu rozmawiać, a świadek Marka okazał
się bardzo miłym człowiekiem a do tego "duszą towarzystwa" - opowiadał mnóstwo
dowcipów i wszyscy skręcaliśmy się ze śmiechu.
Następnego dnia rano nowożeńcy pojechali na dwutygodniowy urlop do....Bułgarii.
Życząc im wspaniałego pobytu szepnęłam Celinie - pamietaj, ani kropli jakiegokolwiek
alkoholu.
W trzy tygodnie pózniej zadzwoniła do mnie Celina i znów wybrałyśmy się na szybką
kawę. Była niesamowicie opalona, wyglądała na szczęśliwą. Marek faktycznie nie pił,
więc Celina wytknęła mi, że niepotrzebnie przewidywałam najgorsze, że mój wrodzony
pesymizm tym razem był zbyteczny.
Rozstałyśmy się, obiecując dzwonić do siebie. Celina wiedziała, że mam w pracy wieczny
młyn, a po pracy raczej konam ze zmęczenia niż z chęci spotkań towarzyskich.
Czas szybko mijał i następne spotkanie z Celiną miałam w trzy miesiące pózniej. Była
nieco spięta i smutna. Po pięciu minutach intensywnego mieszania kawy, nabrała
powietrza i wyrzuciła z siebie: "wciąż nie jestem w ciąży, może coś ze mną nie tak?
I to na pewno jest moja wina, bo przecież Marek ma dziecko".
Parsknęłam śmiechem. A skąd wiesz, że to na pewno jego dziecko? Czy wiesz, że
w Europie nawet 10% mężczyzn wychowuje nie swoje pod względem genetycznym dzieci
i nic o tym nie wiedzą? A poza tym to byłaś już u specjalisty? Co wiesz o sobie, swoich możliwościach rozrodczych? Zaburzeń jest wbrew pozorom sporo, choc nie zawsze je
widać na pierwszy rzut oka. Czasem trzeba porobić sporo badań by sprawdzić, czy
wszystko jest w porządku.
Celina spojrzała mi przepraszająco w oczy i spytała: "ty też masz takie kłopoty? Bo
przecież wciąż nie masz dziecka".
Fakt, nie miałam - z dwóch bardzo różnych powodów - socjalnych, tzn. nie mieliśmy
swojego własnego mieszkania, a potem okazało się, że ze względów zdrowotnych
przez minimum 4 lata nie mogę mieć dziecka. Okres karencji już wprawdzie minął,
mieszkanie mieliśmy odebrać "na dniach", ale mnie minęła chęć posiadania dziecka.
Celina patrzyła na mnie zdumiona. W jej oczach byłam zapewne dziwolągiem - jak
można nie chcieć dziecka?
Stanęło na tym, że dałam jej adres mojego prywatnego specjalisty oglądającego
kobiety z odwrotnej perspektywy.
Zadzwoniła za 3 tygodnie -lekarz kazał jej zacząć się martwić po upływie roku lub
nawet półtora. A tymczasem miała sobie mierzyć temperaturę, codziennie rano o
tej samej godzinie, przez trzy miesiące i wszystko pilnie zapisywać, a potem wyniki
mu przedstawić.
Paskudna jestem i byłam zawsze, bo pomyślałam - mam trzy miesiące spokoju od
problemów Celiny.
Ogromnie się pomyliłam.
c.d.n.
wybrnąć. Mogłam jej opowiedzieć o moim kuzynie (siostrzeńcu mojej babci),
który aktualnie marnował życie swoje i swej żony pijąc coraz więcej i częściej.
I o tym, że jedno z dzieci, poczęte w okresie, gdy on był po dłuższym ciągu alkoholowym,
ma duże trudności z nauką i o tym, jakie męki przechodziła jego żona gdy czekała na
jego powrót i jak za którymś razem został pobity ( z tego powodu stracił słuch w jednym
uchu) i okradziony. I o tym, jakim jest miłym, dobrym, mądrym i ciepłym człowiekiem
wtedy, gdy nie pije.
Co z tego, że był zdolny, bardzo dobrze wykształcony, miał tytuł doktora habilitowanego,
był profesorem zwyczajnym, był znany nie tylko w Polsce. I dobrze wiedział, że jest
alkoholikiem i nikt ani nic pomagało. Doszedł do etapu picia w samotności, "do lustra".
Mogłam to wszystko powiedzieć, a jednak nie powiedziałam. Bo to tylko słowa- moje
słowa przeciwko jej ślepej wierze, że miłość pokona wszystkie trudności, że jej uczucie
i troska i dziecko uleczą Marka.
Pomyślałam, że musi być okrutnie zdesperowana, skoro zadzwoniła do mnie, osoby która
nie była z nią zaprzyjazniona i prosi o to bym była świadkiem na jej ślubie.
I choć miałam chęć odmówić - nie odmówiłam ... Ślub miał być prawie za dwa miesiące,
wesela nie było w planach, więc nawet nie musiałam szykować sobie jakiejś okazjonalnej
kreacji.
Ślub był w jednym ze śródmiejskich USC - Celina wyglądała naprawdę ładnie - miała
zwiewną sukienkę w kolorze szmaragdowym, Marek był w jasno szarym garniturze.
Tworzyli bardzo ładną parę , ale mnie dręczyło na ile będzie to para szczęśliwa.
Po ślubie pomaszerowaliśmy dziarsko na wspólny obiad do "Bazyliszka" - na obiad bez
kropli alkoholu. Menu Celina ustaliła po konsultacji ze mną - to ja wymogłam na niej, by nie
podawać żadnego alkoholu - nawet powitalnego kieliszka szampana. Raptem było nas
wszystkich dziesięcioro, więc można było bez trudu rozmawiać, a świadek Marka okazał
się bardzo miłym człowiekiem a do tego "duszą towarzystwa" - opowiadał mnóstwo
dowcipów i wszyscy skręcaliśmy się ze śmiechu.
Następnego dnia rano nowożeńcy pojechali na dwutygodniowy urlop do....Bułgarii.
Życząc im wspaniałego pobytu szepnęłam Celinie - pamietaj, ani kropli jakiegokolwiek
alkoholu.
W trzy tygodnie pózniej zadzwoniła do mnie Celina i znów wybrałyśmy się na szybką
kawę. Była niesamowicie opalona, wyglądała na szczęśliwą. Marek faktycznie nie pił,
więc Celina wytknęła mi, że niepotrzebnie przewidywałam najgorsze, że mój wrodzony
pesymizm tym razem był zbyteczny.
Rozstałyśmy się, obiecując dzwonić do siebie. Celina wiedziała, że mam w pracy wieczny
młyn, a po pracy raczej konam ze zmęczenia niż z chęci spotkań towarzyskich.
Czas szybko mijał i następne spotkanie z Celiną miałam w trzy miesiące pózniej. Była
nieco spięta i smutna. Po pięciu minutach intensywnego mieszania kawy, nabrała
powietrza i wyrzuciła z siebie: "wciąż nie jestem w ciąży, może coś ze mną nie tak?
I to na pewno jest moja wina, bo przecież Marek ma dziecko".
Parsknęłam śmiechem. A skąd wiesz, że to na pewno jego dziecko? Czy wiesz, że
w Europie nawet 10% mężczyzn wychowuje nie swoje pod względem genetycznym dzieci
i nic o tym nie wiedzą? A poza tym to byłaś już u specjalisty? Co wiesz o sobie, swoich możliwościach rozrodczych? Zaburzeń jest wbrew pozorom sporo, choc nie zawsze je
widać na pierwszy rzut oka. Czasem trzeba porobić sporo badań by sprawdzić, czy
wszystko jest w porządku.
Celina spojrzała mi przepraszająco w oczy i spytała: "ty też masz takie kłopoty? Bo
przecież wciąż nie masz dziecka".
Fakt, nie miałam - z dwóch bardzo różnych powodów - socjalnych, tzn. nie mieliśmy
swojego własnego mieszkania, a potem okazało się, że ze względów zdrowotnych
przez minimum 4 lata nie mogę mieć dziecka. Okres karencji już wprawdzie minął,
mieszkanie mieliśmy odebrać "na dniach", ale mnie minęła chęć posiadania dziecka.
Celina patrzyła na mnie zdumiona. W jej oczach byłam zapewne dziwolągiem - jak
można nie chcieć dziecka?
Stanęło na tym, że dałam jej adres mojego prywatnego specjalisty oglądającego
kobiety z odwrotnej perspektywy.
Zadzwoniła za 3 tygodnie -lekarz kazał jej zacząć się martwić po upływie roku lub
nawet półtora. A tymczasem miała sobie mierzyć temperaturę, codziennie rano o
tej samej godzinie, przez trzy miesiące i wszystko pilnie zapisywać, a potem wyniki
mu przedstawić.
Paskudna jestem i byłam zawsze, bo pomyślałam - mam trzy miesiące spokoju od
problemów Celiny.
Ogromnie się pomyliłam.
c.d.n.
niedziela, 1 września 2013
Święta Celina- cz.VI
Im bliżej było do spotkania się z Celiną, tym większe zaciekawienie budziło ono
we mnie.
Bo co tu ukrywać - raczej trudno powiedzieć byśmy były zaprzyjaznione - ot po
prostu znajoma twarz z poprzedniej pracy, więc skąd ten pęd do spotkania ze mną?
Spotkałyśmy się tym razem w znacznie milszym lokalu - nie w kawiarni ale w
restauracji- byłyśmy obie bez obiadu, a poza tym w tej restauracji nie wolno było
palić, co było wtedy nawet miłym zaskoczeniem.
"Wiesz, wychodzę za mąż - spokojnym głosem oznajmiła mi Celina. I mam do ciebie
prośbę- czy mogłabyś zostać moim świadkiem?"
Niewiele brakowało a zakrztusiłabym się kartoflem. Nie dlatego, że ona wychodziła
za mąż, ten stan rzeczy nie był wtedy rzadkością, ale zaskoczyła mnie jej prośba.
Zwoje mózgowe zaczęły mi się wręcz przegrzewać z natłoku myśli - nie za bardzo
wiedziałam co mam odpowiedzieć. Nie była przecież moją bardzo bliską koleżanką.
By zyskać na czasie zapytałam głupawo - a za kogo, jeśli można wiedzieć?
"Znasz go, to Marek G". Tak samo dobrze jak ciebie- wypaliłam bez zastanowienia.
Odechciało mi się jeść . Odstawiłam talerz i poprosiłam kelnera o kawę. Celina pomału
kończyła swój obiad.
Jak zwykle kilka łyków kawy doprowadziło mój mózg do stanu normalności.
Powiedziałam, że nie ma sprawy, mogę świadkować, ale czy ona zdążyła na tyle poznać
Marka, że chce sobie z nim ułożyć życie? Facet "z odzysku", obciążony alimentami to
średnio dobra partia. Do tego ma kiepskie układy z byłą żoną, a to zawsze będzie się
kładło cieniem na jego aktualnym życiu małżeńskim. No i do tego jakiś chorowity z
niego egzemplarz, co nie rokuje dobrze na przyszłość. Może to jakiś genetyczny defekt?
Celina zrobiła nieco smutną minę i powiedziała , że to wcale nie były jakieś choroby,
Marek po prostu się upijał ilekroć miał scysję z żoną o widzenie dziecka. A pił na umór,
więc nie nadawał się przez kilka dni do pracy.
Ale odkąd są razem, ani razu nie pił, nawet wtedy, gdy nie mógł zobaczyć dziecka. A są
razem od pół roku.
I Marek poprosił ją, by za niego wyszła. by jak najprędzej postarali się o dziecko.
To bardzo porządny i dobry chłopak, tylko bardzo nieszczęśliwy. Ale on, jako rozwodnik
nie może wziąć ślubu kościelnego, więc jej rodzina nie akceptuje tego małżeństwa, a jej
siostra odmówiła "świadkowania", więc ona prosi mnie o tę przysługę. Drugim świadkiem
będzie kolega Marka.
Zatkało mnie - miałam ochotę walnąć ją w tę dobrze ostrzyżoną główkę by oprzytomniała
i zaczęła racjonalnie myśleć. Facet jest alkoholikiem, a to , że od kilku miesięcy nie pił
wcale nie dawało żadnych gwarancji, że pewnego pięknego dnia, gdy znów go sytuacja
przerośnie nie zacznie od nowa pić.
A może ten jego rozwód był właśnie z tego powodu? Może była żona miała dość powrotów
do domu zalanego w trupa Marka? I może dlatego nie chciała by Marek widywał się z
synkiem? Może już były sytuacje, w których straciła do niego zaufanie?
Wszystko to wyłuszczyłam spokojnie Celinie, choć wszystko się we mnie z lekka gotowało.
Celina wpatrywała się we mnie z przerażeniem. Co jakiś czas cichutko mi przerywała
słowami "mylisz się".
W końcu, bliska łez wydusiła z siebie: " Ale ja go kocham, muszę go uratować, nie mogę
zostawić samego. Małżeństwo go zmieni, poczuje się bezpieczny i kochany. Będziemy
mieć dziecko, na pewno będzie dobrze, nie tak jak mówisz.
A może chcesz z nim porozmawiać? On Cię lubi, z pewnością nie będzie miał nic przeciwko
takiej rozmowie".
Czułam się idiotycznie - nagle zostałam włączona w coś, na co wcale nie miałam ochoty.
Nie należę do tych co lubią zbawiać świat i nie za bardzo wiedziałam po co miałabym
rozmawiać z Markiem? Co miałam mu powiedzieć? że wiem ,że on jest zagrożony nawrotem
choroby alkoholowej? Czy może wysłać go do klubu AA?
A może lepiej skierować Celinę do grupy rodzin alkoholików? niech posłucha jak to jest być
żoną lub dzieckiem alkoholika.
c.d.n.
we mnie.
Bo co tu ukrywać - raczej trudno powiedzieć byśmy były zaprzyjaznione - ot po
prostu znajoma twarz z poprzedniej pracy, więc skąd ten pęd do spotkania ze mną?
Spotkałyśmy się tym razem w znacznie milszym lokalu - nie w kawiarni ale w
restauracji- byłyśmy obie bez obiadu, a poza tym w tej restauracji nie wolno było
palić, co było wtedy nawet miłym zaskoczeniem.
"Wiesz, wychodzę za mąż - spokojnym głosem oznajmiła mi Celina. I mam do ciebie
prośbę- czy mogłabyś zostać moim świadkiem?"
Niewiele brakowało a zakrztusiłabym się kartoflem. Nie dlatego, że ona wychodziła
za mąż, ten stan rzeczy nie był wtedy rzadkością, ale zaskoczyła mnie jej prośba.
Zwoje mózgowe zaczęły mi się wręcz przegrzewać z natłoku myśli - nie za bardzo
wiedziałam co mam odpowiedzieć. Nie była przecież moją bardzo bliską koleżanką.
By zyskać na czasie zapytałam głupawo - a za kogo, jeśli można wiedzieć?
"Znasz go, to Marek G". Tak samo dobrze jak ciebie- wypaliłam bez zastanowienia.
Odechciało mi się jeść . Odstawiłam talerz i poprosiłam kelnera o kawę. Celina pomału
kończyła swój obiad.
Jak zwykle kilka łyków kawy doprowadziło mój mózg do stanu normalności.
Powiedziałam, że nie ma sprawy, mogę świadkować, ale czy ona zdążyła na tyle poznać
Marka, że chce sobie z nim ułożyć życie? Facet "z odzysku", obciążony alimentami to
średnio dobra partia. Do tego ma kiepskie układy z byłą żoną, a to zawsze będzie się
kładło cieniem na jego aktualnym życiu małżeńskim. No i do tego jakiś chorowity z
niego egzemplarz, co nie rokuje dobrze na przyszłość. Może to jakiś genetyczny defekt?
Celina zrobiła nieco smutną minę i powiedziała , że to wcale nie były jakieś choroby,
Marek po prostu się upijał ilekroć miał scysję z żoną o widzenie dziecka. A pił na umór,
więc nie nadawał się przez kilka dni do pracy.
Ale odkąd są razem, ani razu nie pił, nawet wtedy, gdy nie mógł zobaczyć dziecka. A są
razem od pół roku.
I Marek poprosił ją, by za niego wyszła. by jak najprędzej postarali się o dziecko.
To bardzo porządny i dobry chłopak, tylko bardzo nieszczęśliwy. Ale on, jako rozwodnik
nie może wziąć ślubu kościelnego, więc jej rodzina nie akceptuje tego małżeństwa, a jej
siostra odmówiła "świadkowania", więc ona prosi mnie o tę przysługę. Drugim świadkiem
będzie kolega Marka.
Zatkało mnie - miałam ochotę walnąć ją w tę dobrze ostrzyżoną główkę by oprzytomniała
i zaczęła racjonalnie myśleć. Facet jest alkoholikiem, a to , że od kilku miesięcy nie pił
wcale nie dawało żadnych gwarancji, że pewnego pięknego dnia, gdy znów go sytuacja
przerośnie nie zacznie od nowa pić.
A może ten jego rozwód był właśnie z tego powodu? Może była żona miała dość powrotów
do domu zalanego w trupa Marka? I może dlatego nie chciała by Marek widywał się z
synkiem? Może już były sytuacje, w których straciła do niego zaufanie?
Wszystko to wyłuszczyłam spokojnie Celinie, choć wszystko się we mnie z lekka gotowało.
Celina wpatrywała się we mnie z przerażeniem. Co jakiś czas cichutko mi przerywała
słowami "mylisz się".
W końcu, bliska łez wydusiła z siebie: " Ale ja go kocham, muszę go uratować, nie mogę
zostawić samego. Małżeństwo go zmieni, poczuje się bezpieczny i kochany. Będziemy
mieć dziecko, na pewno będzie dobrze, nie tak jak mówisz.
A może chcesz z nim porozmawiać? On Cię lubi, z pewnością nie będzie miał nic przeciwko
takiej rozmowie".
Czułam się idiotycznie - nagle zostałam włączona w coś, na co wcale nie miałam ochoty.
Nie należę do tych co lubią zbawiać świat i nie za bardzo wiedziałam po co miałabym
rozmawiać z Markiem? Co miałam mu powiedzieć? że wiem ,że on jest zagrożony nawrotem
choroby alkoholowej? Czy może wysłać go do klubu AA?
A może lepiej skierować Celinę do grupy rodzin alkoholików? niech posłucha jak to jest być
żoną lub dzieckiem alkoholika.
c.d.n.
sobota, 31 sierpnia 2013
Święta Celina- cz.V
Przez Celiną, Kaśkę i Marka nauczyłam się robienia na drutach czapki ściegiem
pętelkowym. Tym sposobem dołączyłam do grona młodych kobiet paradujących
w czapce z pętelkami. Ale nauka szybko poszła w las, dziś już nie potrafię zrobić
nic takim ściegiem.
Śmiertka, gdy już nauczyła Kaśkę, potem i mnie tego dziwnego ściegu, w wielkiej
tajemnicy "puściła farbę" na temat Marka. Najwięcej wiedziała o jego chorobie,
bo przecież oglądała każde jedno zwolnienie lekarskie a poza tym miała wykaz
numerów statystycznych chorób. Co z tego, że lekarz wpisywał tylko numer
choroby - każdy dział kadr miał wykaz numerów chorób. Wychodziło na to, że
Marek wciąż miał jakieś dolegliwości układu trawiennego - a to dolegliwości
wątroby, a to zapalenie trzustki lub błony śluzowej żołądka lub inne dolegliwości
gastryczne.
Marek był podobno już po rozwodzie, żona już się od niego wyprowadziła i
ponoć nie pozwalała Markowi widywać się z dzieckiem bez jej obecności, więc
Marek walczył o prawo zabierania dziecka na spacery i do siebie na niedzielę
przynajmniej raz w miesiącu. Chłopiec miał już cztery lata, więc obecność matki
w trakcie "widzeń" chyba nie była konieczna.
"Banalna sprawa- powiedziała Kaśka- facet samotny, zimne puste łóżko, stos
koszul do prania i prasowania, więc zapewne poszuka sobie szybko kogoś.
A Celina, ze swą pasją do pomagania innym wpasuje się w tę rolę szybko".
Kaśka , która już dobiegała czterdziestki, poczuła się nagle powołana do ochrony
Celiny przed Markiem. Usiłowałam jej wytłumaczyć, że to raczej nie jest jej
sprawa, że Celina to już duża, pełnoletnia dziewczynka i ma prawo robić ze swym
życiem co się jej podoba i z kim się jej podoba, a nam nic do tego.
My poinformowałyśmy przecież Celinę, że Marek jakiś dziwnie chorowity i że ma
skomplikowaną sytuację rodzinną. Co Celina z tym zrobi to już nie nasza sprawa.
Gdy po powrocie do pracy Marek przyszedł do biblioteki, Kaśka pod pretekstem
pokazania mu jakiegoś nowego czasopisma, zaciągnęła go między regały.
Jak potem twierdziła powiedziała mu tylko, że Celina jest jeszcze bardzo młoda i
byłoby dobrze, żeby Marek nie narażał jej na jakieś rozczarowania, bo szkoda
dziewczyny.
Co naprawdę powiedziała- nie wiem, ale Marek wyszedł stamtąd wyraznie zły-
poszedł do czytelni , porwał w objęcia czasopisma, wypełnił kartę i zabrał je do siebie.
Kaśka była z siebie wyraznie dumna .
Po wyjściu Marka powiedziała mi, że to dowód na to, że miał wobec Celiny nieczyste
zamiary, więc się dlatego wyniósł.
Pomyślałam tylko, że może nic dziwnego, że Kaśka wciąż jeszcze nie znalazła
chętnego który by z nią był na stałe.
Marek wpadał jednak co parę dni do nas, buszował w katalogowych fiszkach , sporo
czasu spędzał w czytelni i ciągle nas obdarzał jakimiś zleceniami - a to potrzebował
norm, których aktualnie u nas nie było, a to jakieś kopie "na cito", a że byłam tu
tylko "personelem" Kaśki, narobiłam się setnie.
Pewnego pięknego dnia spotkałam koleżankę, która naraiła mi nową pracę - była
znacznie lepiej płatna od dotychczasowej i bliżej mego miejsca zamieszkania.
Po sześciu latach wynudzania się w bibliotece wyprawiłam "kawę pożegnalną" dla
zaprzyjaznionych ze mną osób, wyściskałam się z Kaśką i jeszcze kilkoma osobami,
odebrałam od Śmiertki życzenia powodzenia w nowym miejscu i zapewnienie, że
w każdej chwili mogę tu wrócić, Celinie i Kaśce zostawiłam kontakt do mojej nowej
pracy i z wielka ulgą wyszłam tego dnia z Biura., pozostawiając ten grajdoł zawsze
pełen plotek, śmiesznych układów i romansów.
W nowym miejscu wpadłam w niesamowity kocioł - pracy było naprawdę bardzo,
bardzo dużo, a od maja do końca listopada w dziale, w którym pracowałam był
kłopot by znalezć czas na pójście do toalety. Nawet w czasie naszej oficjalnej
przerwy śniadaniowej musiałyśmy się zamykać na klucz bo interesanci zupełnie
nie zauważali olbrzymiej kartki z czerwonymi dużymi literami, na której jak byk
stało, że od godz.11,00 do 11,30 jest przerwa.
Na jakiś czas urwał mi się kontakt z dziewczynami z poprzedniej pracy, zresztą nie
wiem czemu, ale nie tęskniłam za nimi.
Mniej więcej po 7 lub 8 miesiącach zadzwoniła do mnie Celina. Jak zwykle nie
miałam czasu rozmawiać, tłum się kłębił przy barierce, kolejka stała pod drzwiami,
więc tylko szybciutko umówiłam się z nią na kawę po pracy.
Spotkałyśmy się w dość obskurnej śródmiejskiej kafejce, szarobrązowej od dymu,
ale kawę dawali tam dobrą. I pyszne, chrupiące rurki z kremem, dziś już takich nie ma.
Po prostu kiedyś , w czasach PRLu nikt nie dodawał tyle chemii do śmietany ani do
mąki.
Celina wyglądała ładnie, miała dobrze i modnie ostrzyżone włosy, przestała być
nijaka- bo taką właśnie ją zapamiętałam z poprzedniej pracy. Okazało się, że ona
też zmieniła pracę, pracowała nawet całkiem niedaleko mojej centrali.
Ponieważ to spotkanie był ad hoc, po szybkim wypiciu kawy zakończyłyśmy spotkanie
i umówiłyśmy się za dłuższe pogaduchy za dwa dni.
"Bo dziś nic nie mówiłam, że będę pózniej w domu, a nie chcę by się mój denerwował"-
powiedziała Celina.
To zupełnie jak ja- odpowiedziałam.
Zapłaciłyśmy za swoje kawy z rurkami, cmoknęłyśmy powietrze w pobliżu naszych
policzków i każda z nas pożeglowała w swoją stronę.
Dopiero w domu do mnie dotarło, że Celina użyła wyrażenia "mój" o kimś, kto na nią
czekał w domu. Chyba nadmiar pracy obniżał wyraznie moją bystrość umysłu.
c.d.n.
pętelkowym. Tym sposobem dołączyłam do grona młodych kobiet paradujących
w czapce z pętelkami. Ale nauka szybko poszła w las, dziś już nie potrafię zrobić
nic takim ściegiem.
Śmiertka, gdy już nauczyła Kaśkę, potem i mnie tego dziwnego ściegu, w wielkiej
tajemnicy "puściła farbę" na temat Marka. Najwięcej wiedziała o jego chorobie,
bo przecież oglądała każde jedno zwolnienie lekarskie a poza tym miała wykaz
numerów statystycznych chorób. Co z tego, że lekarz wpisywał tylko numer
choroby - każdy dział kadr miał wykaz numerów chorób. Wychodziło na to, że
Marek wciąż miał jakieś dolegliwości układu trawiennego - a to dolegliwości
wątroby, a to zapalenie trzustki lub błony śluzowej żołądka lub inne dolegliwości
gastryczne.
Marek był podobno już po rozwodzie, żona już się od niego wyprowadziła i
ponoć nie pozwalała Markowi widywać się z dzieckiem bez jej obecności, więc
Marek walczył o prawo zabierania dziecka na spacery i do siebie na niedzielę
przynajmniej raz w miesiącu. Chłopiec miał już cztery lata, więc obecność matki
w trakcie "widzeń" chyba nie była konieczna.
"Banalna sprawa- powiedziała Kaśka- facet samotny, zimne puste łóżko, stos
koszul do prania i prasowania, więc zapewne poszuka sobie szybko kogoś.
A Celina, ze swą pasją do pomagania innym wpasuje się w tę rolę szybko".
Kaśka , która już dobiegała czterdziestki, poczuła się nagle powołana do ochrony
Celiny przed Markiem. Usiłowałam jej wytłumaczyć, że to raczej nie jest jej
sprawa, że Celina to już duża, pełnoletnia dziewczynka i ma prawo robić ze swym
życiem co się jej podoba i z kim się jej podoba, a nam nic do tego.
My poinformowałyśmy przecież Celinę, że Marek jakiś dziwnie chorowity i że ma
skomplikowaną sytuację rodzinną. Co Celina z tym zrobi to już nie nasza sprawa.
Gdy po powrocie do pracy Marek przyszedł do biblioteki, Kaśka pod pretekstem
pokazania mu jakiegoś nowego czasopisma, zaciągnęła go między regały.
Jak potem twierdziła powiedziała mu tylko, że Celina jest jeszcze bardzo młoda i
byłoby dobrze, żeby Marek nie narażał jej na jakieś rozczarowania, bo szkoda
dziewczyny.
Co naprawdę powiedziała- nie wiem, ale Marek wyszedł stamtąd wyraznie zły-
poszedł do czytelni , porwał w objęcia czasopisma, wypełnił kartę i zabrał je do siebie.
Kaśka była z siebie wyraznie dumna .
Po wyjściu Marka powiedziała mi, że to dowód na to, że miał wobec Celiny nieczyste
zamiary, więc się dlatego wyniósł.
Pomyślałam tylko, że może nic dziwnego, że Kaśka wciąż jeszcze nie znalazła
chętnego który by z nią był na stałe.
Marek wpadał jednak co parę dni do nas, buszował w katalogowych fiszkach , sporo
czasu spędzał w czytelni i ciągle nas obdarzał jakimiś zleceniami - a to potrzebował
norm, których aktualnie u nas nie było, a to jakieś kopie "na cito", a że byłam tu
tylko "personelem" Kaśki, narobiłam się setnie.
Pewnego pięknego dnia spotkałam koleżankę, która naraiła mi nową pracę - była
znacznie lepiej płatna od dotychczasowej i bliżej mego miejsca zamieszkania.
Po sześciu latach wynudzania się w bibliotece wyprawiłam "kawę pożegnalną" dla
zaprzyjaznionych ze mną osób, wyściskałam się z Kaśką i jeszcze kilkoma osobami,
odebrałam od Śmiertki życzenia powodzenia w nowym miejscu i zapewnienie, że
w każdej chwili mogę tu wrócić, Celinie i Kaśce zostawiłam kontakt do mojej nowej
pracy i z wielka ulgą wyszłam tego dnia z Biura., pozostawiając ten grajdoł zawsze
pełen plotek, śmiesznych układów i romansów.
W nowym miejscu wpadłam w niesamowity kocioł - pracy było naprawdę bardzo,
bardzo dużo, a od maja do końca listopada w dziale, w którym pracowałam był
kłopot by znalezć czas na pójście do toalety. Nawet w czasie naszej oficjalnej
przerwy śniadaniowej musiałyśmy się zamykać na klucz bo interesanci zupełnie
nie zauważali olbrzymiej kartki z czerwonymi dużymi literami, na której jak byk
stało, że od godz.11,00 do 11,30 jest przerwa.
Na jakiś czas urwał mi się kontakt z dziewczynami z poprzedniej pracy, zresztą nie
wiem czemu, ale nie tęskniłam za nimi.
Mniej więcej po 7 lub 8 miesiącach zadzwoniła do mnie Celina. Jak zwykle nie
miałam czasu rozmawiać, tłum się kłębił przy barierce, kolejka stała pod drzwiami,
więc tylko szybciutko umówiłam się z nią na kawę po pracy.
Spotkałyśmy się w dość obskurnej śródmiejskiej kafejce, szarobrązowej od dymu,
ale kawę dawali tam dobrą. I pyszne, chrupiące rurki z kremem, dziś już takich nie ma.
Po prostu kiedyś , w czasach PRLu nikt nie dodawał tyle chemii do śmietany ani do
mąki.
Celina wyglądała ładnie, miała dobrze i modnie ostrzyżone włosy, przestała być
nijaka- bo taką właśnie ją zapamiętałam z poprzedniej pracy. Okazało się, że ona
też zmieniła pracę, pracowała nawet całkiem niedaleko mojej centrali.
Ponieważ to spotkanie był ad hoc, po szybkim wypiciu kawy zakończyłyśmy spotkanie
i umówiłyśmy się za dłuższe pogaduchy za dwa dni.
"Bo dziś nic nie mówiłam, że będę pózniej w domu, a nie chcę by się mój denerwował"-
powiedziała Celina.
To zupełnie jak ja- odpowiedziałam.
Zapłaciłyśmy za swoje kawy z rurkami, cmoknęłyśmy powietrze w pobliżu naszych
policzków i każda z nas pożeglowała w swoją stronę.
Dopiero w domu do mnie dotarło, że Celina użyła wyrażenia "mój" o kimś, kto na nią
czekał w domu. Chyba nadmiar pracy obniżał wyraznie moją bystrość umysłu.
c.d.n.
piątek, 30 sierpnia 2013
Święta Celina- cz.IV
Niewielu moich czytelników pamięta, jak trudne było kiedyś zdobywanie informacji.
Jeszcze nie tak dawno, nawet tak prosty w gruncie rzeczy telefon był przedmiotem
pożądania. Na zainstalowanie telefonu czekało się latami i to właściwie w całym
kraju.Komputery osobiste były obecne tylko w literaturze sf, podobnie jak telefony
komórkowe i wszelkie pokrewne ustrojstwa.
A połączenia automatyczne pomiędzy miastami ? Też ich nie było. Największą
karą była konieczność przeprowadzenia rozmowy międzymiastowej i to w godzinach
pracy. Nawet na tzw. połączenie "błyskawiczne" czekało się przynajmniej 2 godziny.
Informacje zdobywało się w bibliotekach lub w ośrodkach informacji naukowo-
technicznej danej branży. Należało więc udać się do biblioteki takiego ośrodka, tam
pogrzebać w fiszkach, wypisać tytuły interesujących nas pozycji, następnie grzecznie
poprosić personel takiego ośrodka o wypożyczenie tych materiałów ( tylko osobom
zatrudnionym w instytucji posiadającej taki ośrodek) lub o sporządzenie kopii tego,
co nas interesuje. Oczywiście mowy nie było by można otrzymać jakieś kopie
od ręki. Sporządzało się fotokopie pożądanych stron książki lub czasopisma, co zawsze
trwało kilka dni. Ale pozostaje bezspornym faktem , że sporo osób było przy tej
okazji zatrudnionych. W bibliotece musiały być zatrudnione 2 osoby, również dwie
w pracowni fotograficznej, z czasem, gdy nastała era kserokopiarek to i tam musiały
być dwie osoby. A dziś - chwila/moment, włączamy komputer i nie ruszając się od
biurka mamy niemal wszystkie potrzebne informacje. Zero romantyzmu, zero kontaktu
z innymi ludzmi.
Marek stał się w bibliotece i czytelni częstym gościem. Proponowałyśmy, by zabrał
rocznik interesującego go czaspisma do siebie, ale on tłumaczył się, że ten jeden
rocznik to za mało, że spotyka tu odsyłacze do innych numerów lub do książek i musi
sobie to wszystko spokojnie powypisywać i posprawdzać w fiszkach.
Ponieważ jak już pisałam, byłyśmy raczej wredne, nie omieszkałyśmy poinformować
Celinę, że Marek nie jest stanu wolnego, że ma dziecko i jakiś chorowity taki z niego
facet i że dotychczas nie był częstym gościem w naszych progach, więc podejrzewamy,
że to ona jest obiektem jego zainteresowania a nie czasopisma.
Celina nas poinformowała, że jej zdaniem to bardzo miły facet, że dopytywał się jak jej
podoba się ta praca, a nawet zaproponował, że może poszliby gdzieś na kawę po pracy.
Wzruszyłyśmy tylko ramionkami, bo życie pozabiurowe Celiny nie leżało w kręgu
naszych zainteresowań - każda z nas miała mnóstwo własnych spraw na głowie.
Przez ponad tydzień Marek ani razu nie zajrzał do biblioteki, więc postanowiłam
wstawić na miejsce materiały, które notorycznie przeglądał w czytelni.
Kaśka, która zawsze myślała głównie nad tym, by jak najbardziej zmniejszyć ilość
wizyt pomiędzy regałami, zadzwoniła do Marka i od jego współpracowników dowiedziała
się, że jest chory, ma 10 dni zwolnienia lekarskiego. Prosiła bym się jeszcze wstrzymała
ze stawianiem wyciągniętych tomów na miejsce.
Poza tym zaczęła się namiętnie zastanawiać na co ten młody w gruncie rzeczy człowiek
tak często choruje.
Wiecie kto kiedyś w miejscu pracy był zbiornicą informacji o każdym z pracowników?
Dział kadr, a najczęściej kierownik takiego działu. I Kaśka, która miała bardzo dobre
układy z naszą kadrową, postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej o Marku.
Postanowiła iść do "Śmiertki" i przy okazji nieco ją podpytać. Śmiertka miała dziwną
namiętność do robienia na drutach niemal całej swej konfekcji. Od czubka głowy aż do
stóp była przyodziana w wyroby przez siebie wydziergane. Czasami się zastanawiałam
czy bieliznę też sobie dzierga na drutach. I bardzo chętnie uczyła dziergania każdego,
kto o to poprosił. Kaśka postanowiła, że zacznie robić czapkę jakimś nowym ściegiem,
który słabo zna i pójdzie z tym do Śmiertki po poradę, a potem jakoś postara się
wyciągnąć od niej jakieś bliższe informacje o Marku.
Zupełnie nie wiem skąd się wzięła ksywka naszej kadrowej- czy od jej wyglądu czy też
z innego powodu. Fakt, pani Jolanta była wysoka, niezmiernie chuda, blada, miała
zapadnięte policzki i dość wyrazne zmarszczki mimiczne a jej trwała ondulacja robiła
wrażenie wypłowiałej peruki. Zero makijażu, a całości dopełniały usta o sinawym
odcieniu.
Nie lubiłam z nią rozmawiać, zawsze czułam się nieswojo, gdy przewiercała mnie swymi bladoniebieskimi oczkami w okularach.
c.d.n.
Jeszcze nie tak dawno, nawet tak prosty w gruncie rzeczy telefon był przedmiotem
pożądania. Na zainstalowanie telefonu czekało się latami i to właściwie w całym
kraju.Komputery osobiste były obecne tylko w literaturze sf, podobnie jak telefony
komórkowe i wszelkie pokrewne ustrojstwa.
A połączenia automatyczne pomiędzy miastami ? Też ich nie było. Największą
karą była konieczność przeprowadzenia rozmowy międzymiastowej i to w godzinach
pracy. Nawet na tzw. połączenie "błyskawiczne" czekało się przynajmniej 2 godziny.
Informacje zdobywało się w bibliotekach lub w ośrodkach informacji naukowo-
technicznej danej branży. Należało więc udać się do biblioteki takiego ośrodka, tam
pogrzebać w fiszkach, wypisać tytuły interesujących nas pozycji, następnie grzecznie
poprosić personel takiego ośrodka o wypożyczenie tych materiałów ( tylko osobom
zatrudnionym w instytucji posiadającej taki ośrodek) lub o sporządzenie kopii tego,
co nas interesuje. Oczywiście mowy nie było by można otrzymać jakieś kopie
od ręki. Sporządzało się fotokopie pożądanych stron książki lub czasopisma, co zawsze
trwało kilka dni. Ale pozostaje bezspornym faktem , że sporo osób było przy tej
okazji zatrudnionych. W bibliotece musiały być zatrudnione 2 osoby, również dwie
w pracowni fotograficznej, z czasem, gdy nastała era kserokopiarek to i tam musiały
być dwie osoby. A dziś - chwila/moment, włączamy komputer i nie ruszając się od
biurka mamy niemal wszystkie potrzebne informacje. Zero romantyzmu, zero kontaktu
z innymi ludzmi.
Marek stał się w bibliotece i czytelni częstym gościem. Proponowałyśmy, by zabrał
rocznik interesującego go czaspisma do siebie, ale on tłumaczył się, że ten jeden
rocznik to za mało, że spotyka tu odsyłacze do innych numerów lub do książek i musi
sobie to wszystko spokojnie powypisywać i posprawdzać w fiszkach.
Ponieważ jak już pisałam, byłyśmy raczej wredne, nie omieszkałyśmy poinformować
Celinę, że Marek nie jest stanu wolnego, że ma dziecko i jakiś chorowity taki z niego
facet i że dotychczas nie był częstym gościem w naszych progach, więc podejrzewamy,
że to ona jest obiektem jego zainteresowania a nie czasopisma.
Celina nas poinformowała, że jej zdaniem to bardzo miły facet, że dopytywał się jak jej
podoba się ta praca, a nawet zaproponował, że może poszliby gdzieś na kawę po pracy.
Wzruszyłyśmy tylko ramionkami, bo życie pozabiurowe Celiny nie leżało w kręgu
naszych zainteresowań - każda z nas miała mnóstwo własnych spraw na głowie.
Przez ponad tydzień Marek ani razu nie zajrzał do biblioteki, więc postanowiłam
wstawić na miejsce materiały, które notorycznie przeglądał w czytelni.
Kaśka, która zawsze myślała głównie nad tym, by jak najbardziej zmniejszyć ilość
wizyt pomiędzy regałami, zadzwoniła do Marka i od jego współpracowników dowiedziała
się, że jest chory, ma 10 dni zwolnienia lekarskiego. Prosiła bym się jeszcze wstrzymała
ze stawianiem wyciągniętych tomów na miejsce.
Poza tym zaczęła się namiętnie zastanawiać na co ten młody w gruncie rzeczy człowiek
tak często choruje.
Wiecie kto kiedyś w miejscu pracy był zbiornicą informacji o każdym z pracowników?
Dział kadr, a najczęściej kierownik takiego działu. I Kaśka, która miała bardzo dobre
układy z naszą kadrową, postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej o Marku.
Postanowiła iść do "Śmiertki" i przy okazji nieco ją podpytać. Śmiertka miała dziwną
namiętność do robienia na drutach niemal całej swej konfekcji. Od czubka głowy aż do
stóp była przyodziana w wyroby przez siebie wydziergane. Czasami się zastanawiałam
czy bieliznę też sobie dzierga na drutach. I bardzo chętnie uczyła dziergania każdego,
kto o to poprosił. Kaśka postanowiła, że zacznie robić czapkę jakimś nowym ściegiem,
który słabo zna i pójdzie z tym do Śmiertki po poradę, a potem jakoś postara się
wyciągnąć od niej jakieś bliższe informacje o Marku.
Zupełnie nie wiem skąd się wzięła ksywka naszej kadrowej- czy od jej wyglądu czy też
z innego powodu. Fakt, pani Jolanta była wysoka, niezmiernie chuda, blada, miała
zapadnięte policzki i dość wyrazne zmarszczki mimiczne a jej trwała ondulacja robiła
wrażenie wypłowiałej peruki. Zero makijażu, a całości dopełniały usta o sinawym
odcieniu.
Nie lubiłam z nią rozmawiać, zawsze czułam się nieswojo, gdy przewiercała mnie swymi bladoniebieskimi oczkami w okularach.
c.d.n.
czwartek, 29 sierpnia 2013
Święta Celina- cz. III
I rzeczywiście - Celina w dniu imienin przeżyła istny najazd - biedula dwoiła się
i troiła, a nasza rola ograniczyła się do wskazywania wchodzącym do naszego
pokoju, że należy skręcić w prawo, do czytelni.
Niektórych panów widziałyśmy z Kaśką po raz pierwszy - podejrzewam, że byli
najwyżej raz w życiu w naszym pokoju, pewnie z kartą obiegową by pobrać
jakiś tam regulamin.
Ciasta zniknęły jak sen złoty - nikt się tak nie wysilał i nie przynosił z tej okazji
domowych wypieków. No ale oprócz tego były jakieś cukierki czekoladowe i
oczywiście kawa i papierosy.
W pewnej chwili jeden z kolegów, który już zaliczył poczęstunek, przyszedł do nas
z zapytaniem, czy to jakieś wygłupy, czy naprawdę imieniny, bo dziś przecież nie
są imieniny Celiny a Marceliny, co skrupulatnie sprawdził w kalendarzu.
Marek nie należał do tej części pracowników, którzy szwendali się po pokojach,
mam wrażenie, że nie wiedział nawet jak która z nas ma na imię - mnie często
chrzcił Zosią a Kaśkę .... Basią.
Upewniwszy się co do imienia, wrócił do czytelni, gdzie przesiedział jak przymurowany
niemal do końca dnia pracy.
Pomogłyśmy solenizantce uprzątnąć powstały bałagan- Celina wpadła wyraznie
w "pobożny nastrój", bo co chwilę powtarzała : "O Boże, ale ludzi przyszło! O Boże,
chyba wszyscy z Zakładu Doświadczalnego byli!"
Bardzo nas to z Kaśką rozbawiło, bo każda z nas raz do roku przeżywała taką frajdę,
o ile nie wzięła w tym czasie urlopu.
Następnego dnia pierwszym gościem w naszym pokoju okazał się być...Marek.
A ponieważ obie z Kaśką nie należałyśmy do słodkich kobietek, zaraz jedna z nas
warknęła, że dziś już nie ma imienin a i ze słodyczy nic nie zostało, a kawę właśnie
już wypiłyśmy.
Ale Marek zrobił słodziutką minę i poprosił o jeden z roczników fachowych czasopism
i zaofiarował się, że go nawet przyniesie z biblioteki, żebyśmy nie musiały go nosić.
Spojrzałyśmy na siebie z Kachą, Kacha mrugnęła do mnie, wzięłam służbową ścierkę
i poszłam pomiędzy regały, Marek za mną. Rocznik rzeczywiście był ciężki, każdy
zawierał 6 egzemplarzy drukowanych na kredowym papierze, każdy z egzemplarzy miał
około 60 kartek, do tego introligatornia podeszła do sprawy poważnie i wszystkie roczniki
miały sztywne, grube okładki. Szkoda tylko, że nikt nie wymyślił systemu
samooczyszczania się tomów z kurzu.
Marek porwał rocznik w objęcia i dziarsko pomaszerował do czytelni, starannie
zamknąwszy za sobą drzwi.
Popędziłyśmy z Kaśką wyśmiać się pomiędzy regały.
Za ostatnim regałem skręcałyśmy się wprost ze śmiechu. Dobrze, że pomieszczenie było
dostatecznie duże, a regały pełne książek skutecznie tłumiły nasze chichoty.
O Marku nie wiedziałyśmy zbyt wiele - nie należał do stałych bywalców naszego
"bibliotecznego salonu". Ale wiedziałyśmy, że jest dobrym projektantem, że ma niedużego
synka, jakieś kłopoty małżeńskie i że często "bywa na chorobowym".
Co do jego powierzchowności to raczej należał do przystojnych facetów. Poza tym był
sympatyczny i nie męczył nas durnymi i mdłymi komplementami, nie leciał od drzwi
z wyciągniętą prawicą i dziobem.
W czytelni Marek przesiedział niemal cały dzień, a my, jako wielce złośliwe babsztyle
musiałyśmy akurat tego dnia uzupełniać fiszki w katalogu.
Nawet zabawnie to wyglądało - Celina siedziała przy stoliku w jednym kącie czytelni,
Marek w przeciwnym, a pomiędzy nimi my na zmianę uzupełniałyśmy katalog.
Najwięcej nas bawiło, że Celina chyba wcale nie zorientowała się w całej sytuacji - była
zawalona papierzyskami i nawet okiem nie rzuciła w stronę Marka, który wyraznie miał
kłopoty ze skupieniem się nad tym, co wziął do czytania.
Biurowe romanse były w naszym Biurze niemal na porządku dziennym. Każdy miał tu
sympatię, niezależnie od swego stanu cywilnego. Najczęściej owe romanse miały swój kres
z chwilą wyjścia z biura, choć nie wszystkie.
c.d.n
i troiła, a nasza rola ograniczyła się do wskazywania wchodzącym do naszego
pokoju, że należy skręcić w prawo, do czytelni.
Niektórych panów widziałyśmy z Kaśką po raz pierwszy - podejrzewam, że byli
najwyżej raz w życiu w naszym pokoju, pewnie z kartą obiegową by pobrać
jakiś tam regulamin.
Ciasta zniknęły jak sen złoty - nikt się tak nie wysilał i nie przynosił z tej okazji
domowych wypieków. No ale oprócz tego były jakieś cukierki czekoladowe i
oczywiście kawa i papierosy.
W pewnej chwili jeden z kolegów, który już zaliczył poczęstunek, przyszedł do nas
z zapytaniem, czy to jakieś wygłupy, czy naprawdę imieniny, bo dziś przecież nie
są imieniny Celiny a Marceliny, co skrupulatnie sprawdził w kalendarzu.
Marek nie należał do tej części pracowników, którzy szwendali się po pokojach,
mam wrażenie, że nie wiedział nawet jak która z nas ma na imię - mnie często
chrzcił Zosią a Kaśkę .... Basią.
Upewniwszy się co do imienia, wrócił do czytelni, gdzie przesiedział jak przymurowany
niemal do końca dnia pracy.
Pomogłyśmy solenizantce uprzątnąć powstały bałagan- Celina wpadła wyraznie
w "pobożny nastrój", bo co chwilę powtarzała : "O Boże, ale ludzi przyszło! O Boże,
chyba wszyscy z Zakładu Doświadczalnego byli!"
Bardzo nas to z Kaśką rozbawiło, bo każda z nas raz do roku przeżywała taką frajdę,
o ile nie wzięła w tym czasie urlopu.
Następnego dnia pierwszym gościem w naszym pokoju okazał się być...Marek.
A ponieważ obie z Kaśką nie należałyśmy do słodkich kobietek, zaraz jedna z nas
warknęła, że dziś już nie ma imienin a i ze słodyczy nic nie zostało, a kawę właśnie
już wypiłyśmy.
Ale Marek zrobił słodziutką minę i poprosił o jeden z roczników fachowych czasopism
i zaofiarował się, że go nawet przyniesie z biblioteki, żebyśmy nie musiały go nosić.
Spojrzałyśmy na siebie z Kachą, Kacha mrugnęła do mnie, wzięłam służbową ścierkę
i poszłam pomiędzy regały, Marek za mną. Rocznik rzeczywiście był ciężki, każdy
zawierał 6 egzemplarzy drukowanych na kredowym papierze, każdy z egzemplarzy miał
około 60 kartek, do tego introligatornia podeszła do sprawy poważnie i wszystkie roczniki
miały sztywne, grube okładki. Szkoda tylko, że nikt nie wymyślił systemu
samooczyszczania się tomów z kurzu.
Marek porwał rocznik w objęcia i dziarsko pomaszerował do czytelni, starannie
zamknąwszy za sobą drzwi.
Popędziłyśmy z Kaśką wyśmiać się pomiędzy regały.
Za ostatnim regałem skręcałyśmy się wprost ze śmiechu. Dobrze, że pomieszczenie było
dostatecznie duże, a regały pełne książek skutecznie tłumiły nasze chichoty.
O Marku nie wiedziałyśmy zbyt wiele - nie należał do stałych bywalców naszego
"bibliotecznego salonu". Ale wiedziałyśmy, że jest dobrym projektantem, że ma niedużego
synka, jakieś kłopoty małżeńskie i że często "bywa na chorobowym".
Co do jego powierzchowności to raczej należał do przystojnych facetów. Poza tym był
sympatyczny i nie męczył nas durnymi i mdłymi komplementami, nie leciał od drzwi
z wyciągniętą prawicą i dziobem.
W czytelni Marek przesiedział niemal cały dzień, a my, jako wielce złośliwe babsztyle
musiałyśmy akurat tego dnia uzupełniać fiszki w katalogu.
Nawet zabawnie to wyglądało - Celina siedziała przy stoliku w jednym kącie czytelni,
Marek w przeciwnym, a pomiędzy nimi my na zmianę uzupełniałyśmy katalog.
Najwięcej nas bawiło, że Celina chyba wcale nie zorientowała się w całej sytuacji - była
zawalona papierzyskami i nawet okiem nie rzuciła w stronę Marka, który wyraznie miał
kłopoty ze skupieniem się nad tym, co wziął do czytania.
Biurowe romanse były w naszym Biurze niemal na porządku dziennym. Każdy miał tu
sympatię, niezależnie od swego stanu cywilnego. Najczęściej owe romanse miały swój kres
z chwilą wyjścia z biura, choć nie wszystkie.
c.d.n
Subskrybuj:
Posty (Atom)