niedziela, 29 marca 2009

Baaaardzo nie lubię niedzieli

Zapewne większość z Was pamięta film pt. "Nie lubię poniedziałków".
A ja nie lubię niedziel i to chyba od wielu już lat. Dla mnie to taki
nijaki dzień. Chyba najmniej mi przeszkadzała niedziela, gdy byłam
dzieckiem. Wprawdzie zmuszano mnie, bym szła na 9 rano na mszę
"dla dzieci", na której i tak pełno było dzieci w wieku osiemdziesięciu
paru lat, które ksiądz prosił, by następnym razem przyszły na inną
godzinę, na bardziej stosowną do ich wieku mszę, ale można było to
wytrzymać. Potem następowała przyjemniejsza część dnia, czyli
wyprawa do któregoś z muzeum lub do Zachęty , albo na zwiedzanie
zabytków własnego miasta. W cieplejsze dni obowiązkowa wyprawa
w plener, ale to nie było dla mnie najmilszym zajęciem.
A w wiele lat pózniej do niedzieli dołączył drugi dzień wolny, sobota.
W tygodniu miałam dzień "uporzadkowany", podzielony na różne
czynności, w tym również na cenne godziny, gdy byłam sama w
domu i mogłam robić co mi się rzewnie podobało, nie odpowiadając
na pytania : po co, na co, dlaczego. Niestety te dwa dni wolne od
pracy pozbawiały mnie tego komfortu. Na domiar złego należało
jakoś zagospodarować te dwa dni, np. przenosząc się w plener.
Wtedy "odkryłam" jak marne okolice ma nasza stolica, jak brak
jest jakiejkolwiek infrastruktury umożliwiającej miłe spędzenie czasu.
Większość znajomych zakupiła "działki rekreacyjne" dziwiąc się, że
my nie chcemy działki. Ale ja naprawde nie lubię działki, grzebania
w ziemi, opędzania się od much, komarów i innych insektów i
przyjeżdżania ciągle w to samo miejsce. Wiem, wiem, marudna baba
ze mnie, ale w tym punkcie mamy z mężem te same odczucia.
No a obecnie -nie lubię już tylko niedzielnych poranków, gdy muszę
rano wyjść na spacer z psem. Moje zwierzątko nie należy do rannych
ptaszków i przeważnie wychodzę z nim około godziny 9 -tej. Staram
się nie bywać na trasie wiernych wychodzących z kościoła, bo
zawsze mnie coś zbulwersuje. Wydawałoby się, że udział w mszy
powinien w pewien sposób uszlachetnić jej uczestników, wznieść ich
myśli na nieco wyższy poziom, wzbudzić szlachetniejsze uczucia.
Właśnie dziś moje psisko zaciągnęlo mnie na trasę, którą idą grupy
wiernych. Pies stał jak wryty, węsząc zawzięcie, a obok mnie prze-
snuwały się grupki ludzi, wymieniając głośno przeróżne uwagi.
.."no wiesz, przecież oni mają już 3 dzieci, a ona znów jest w ciąży,
po co..."
..."nie rozumiem po co ludzie mają psy, nikomu to nie jest".....
..."zadzwoń do ciotki, co jej się wydaje, ja na forsie nie śpię, niech"...
..."no chodz prędzej, trzeba jechać do Arkadii (CH) podobno są
świetne buty skórzane, i zobaczymy co jeszcze...."
..."widziałaś tą M.? ale się zestroiła! ten jej berecik w kratkę, no,
ja bym tego nie włożyła nawet do stodoły. A jak fałszowała! a ta
G. to się szczerzyła wyraznie do tego faceta spod trójki, może ona
myśli, że młodo wygląda?....
Obejrzałam się dyskretnie, za mną w odległości 70 cm stały 3 panie,
"odstawione " odświętnie. Najwyrazniej na kogoś czekały.
..."a czemu ten pies taki smutny?nie powinna go pani trzymać na
smyczy, on przez to taki smutny"... -wydała werdykt.
..." no właśnie, pies powinien się wybiegać, a pani go męczy, pani
nie rozumie psiej natury..." dołączyła się druga..
Nie wyrobiłam - wzięłam psa na ręce i bez słowa ruszyłam w stronę
domu. Wyobrażam sobie, co o mnie potem mówiły, ale to mnie
mało wzrusza.
Już dawno zauważyłam pewną prawidłowość - większość wiernych
opuszczających kościół po mszy, ma takie pięknie zawzięte miny,
spojrzenie z gatunku "komu by dowalić" a strzępy dolatujących
rozmów też nie świadczą o miłości blizniego.
Naprawdę nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale może mnie się tylko
wydaje, że religia katolicka głosi miłość blizniego? Może od czasów
gdy chodziłam w dzieciństwie do kościoła coś się zmieniło, a ja tego
nie zauważyłam bo tam nie bywam?
anabell